Byłem bardzo ciekawy tego obrazu, bo odpowiada za niego Andrew Niccol, scenarzysta spod pióra którego wyszły skrypty do tak
fantastycznych filmów jak "Truman Show" czy "Gattacka". Filmy mądre, niezwykle mocno zapadające w pamięć, opowiadające
interesujące, nietypowe historie, będące jednocześnie ciekawym komentarzem dla współczesnego świata. Wydawało mi się, że
ten obraz również może taki być. Już sam pomysł na to, by powiedzenie "czas to pieniądz" zamienić w filmową rzeczywistość, był
genialny w swojej prostocie i dawał nadzieję na bardzo interesującą produkcję. A wyjściowy pomysł został tu jeszcze mocniej
rozbudowany. "Wyścig z czasem" to bowiem obraz opowiadający o świecie przyszłości, w którym ludzie dożywają tylko dwudziestu
pięciu lat. Od tego momentu przestają się starzeć, a na ich ręce włącza się specjalny zegar, odliczający sekunda po sekundzie,
zaledwie rok pozostałego życia. W tym młodym ciele dożyją końca swoich dni, a jak długo będą one trwać, zależy wyłącznie od nich
samych, od tego jak wykorzystają swój czas, jak w niego zainwestują. Bo w tym alternatywnym świecie czas jest walutą, nim się
płaci, za niego kupuje wszystkie dobra, jak i przedłuża swoje życie. To rzeczywistość z ogromnymi możliwościami. Bo ludzie
przecież od wieków marzyli o długowieczności i nieustającej młodości, a w tym świecie nieśmiertelność jest na wyciągnięcie ręki.
Jednak jak się okazuje tylko dla nielicznych, dla garstki bogaczy, którzy dzierżą w rękach ogromne zasoby czasu, nieproporcjonalnie
wielkie w stosunku do tych, które są w stanie wykorzystać. Bo na koncie mają nie dekady, a wieki, wieczny czas, którego nie będą w
stanie nigdy spożytkować. Żyją w specjalnych strefach czasowych, odgrodzonych od reszty społeczeństwa, do których wjazd
kosztuje nie dni, nie miesiące, a lata. To oni rządzą tym światem, pławiąc się w luksusie kosztem reszty społeczeństwa. Bo
przeważająca większość ludzi żyje z dnia na dzień, ledwo wiążąc koniec z końcem, walcząc o każdą minutę nieubłaganie
uciekającego czasu, bojąc się nieustannie, że odliczane minuty mogą być ich ostatnimi. To spojrzenie na ten alternatywny świat,
bądź przyszłość, jest równocześnie ciekawym spojrzeniem na rzeczywistość w której przyszło żyć nam. Z tą różnicą, że my nadal
posługujemy się pieniędzmi. Ale nierówności, nieliczna grupa bogaczy, trzymających w swoich rękach ogromne zasoby, i bardzo
liczna grupa osób żyjących z dnia na dzień, to problem bardzo aktualny i bardzo bliski. Stąd wielka szkoda, że Niccol zatrzymuje się
na samym genialnym pomyśle, nie decyduje się na jego rozwijanie i tak naprawdę nic więcej z niego nie wyciąga. Niestety ale
niewiele z tego obrazu wynika, bardzo brakuje w nim ciekawego rozwinięcia, bardziej rozbudowanego komentarza.
W momencie gdy główny bohater trafia do najbogatszej strefy czasowej, produkcja ta zamienia się w dziwną wersję opowieści o
Robin Hoodzie, który sprzeciwiając się panującemu systemowi, zabiera długowieczność i oddaje ukradzione lata biednym. Tylko,
że wizja ta w stosunku do zaprezentowanego problemu, który można odnieść do aktualnej sytuacji, jest zdecydowanie zbyt bajkowa,
niepoważna, pozbawiona jakichkolwiek emocji, pusta. Od razu pojawia się więc pytanie. Czy to wina scenariusza, w którym historia
została poprowadzona w nieodpowiednim kierunku, czy reżysera, który tego pomysłu na współczesnego szlachetnego złodzieja nie
potrafił obronić, odpowiednio przedstawić? Bo niestety dalszą część tej produkcji ogląda się bez jakiegokolwiek podekscytowania.
Jedna, jedyna scena, która naprawdę podnosi napięcie, ma miejsce prawie na samym początku i jest to niesamowicie
emocjonujący bieg matki (świetna Olivia Wilde) do syna. Wszystkim pozostałym brakuje życia, energii, uczuć. Są zaledwie
poprawne, nie robią większego wrażenia. Ciekawe również, na ile chwilami rażące dialogi, to wina znów niezbyt przemyślanie
napisanego scenariusza, przez który rozmowy bohaterów momentami stają się zbyt napuszone i jakby za bardzo podręcznikowe, a
na ile młodych aktorów, którzy sobie z nimi nie poradzili, nie potrafili się w nie wczuć i przez to zabrzmiały one w ich ustach tak
nieciekawie, sztucznie.
Wydawać by się mogło, że film, w którym najważniejszy jest czas, w którym to właśnie od niego zależy życie bohaterów, będzie pędził
błyskawicznie przed siebie, będzie od pierwszych sekund rozpędzał się coraz bardziej. Aż nieprawdopodobnie szybka akcja wbije
nas w fotel, aż zabraknie nam tchu. Tak jednak niestety nie jest. Produkcja ta nie potrafi się rozpędzić, co chwila traci tempo,
wielokrotnie gubi wątek, a co gorsza nawet staje w miejscu, zatrzymuje się kompletnie bez celu. Tak jakby ograniczone minuty,
które mają bohaterowie nie były wcale cenne, jakby uciekający czas nie był dla nich wcale zagrożeniem. Zatrzymują się w miejscu,
zastanawiają się co zrobić, porzucają pierwotne plany, decydują się na nowe, przeznaczają cenne sekundy na niepotrzebne
rozmowy, potwornie trwonią swój czas. A my zaczynamy się przez to coraz bardziej nudzić. Co gorsza, od momentu gdy bohater
rozpoczyna swoją misję - która z czasem okazuje się pozbawiona jakiegokolwiek planu - obraz ten staje się potwornie
schematyczny, sięga po najprostsze, najbardziej oczywiste zagrania. Całkowicie zaprzepaszczając swoje szanse na bycie czymś
więcej, niż tylko jednym z wielu produkcyjniaków.
Ciekawie wypadają tu licznie wypowiadane powiedzenia związane z czasem, które na co dzień wielokrotnie w niewinny sposób
wykorzystujemy, a w tej odmiennej rzeczywistości nabierają zupełnie innego znaczenia i bardzo ożywiają ten obraz. Te zabawy
językowe wyszły twórcom bardzo zgrabnie i naprawdę słucha się ich z przyjemnością. Jednakże są one wyłącznie miłym dodatkiem
do niezbyt udanej całości. Podobnymi umilaczami seansu są jak zwykle ładne zdjęcia Rogera Deakinsa, oraz całkiem przyjemna
muzyka Craiga Armstronga (choć jak na moje ucho momentami zbyt podobna do soundtracków do "International" oraz "Agory"),
która stara się wykrzesać jakieś emocje z tego obrazu. Wielka szkoda, że brakuje w tym obrazie lepszej podstawy. Za bardzo
rozjechały się intencje twórców. Bo w obecnej postaci "Wyścig z czasem" nie jest ani szybkim, emocjonującym kinem rozrywkowym,
ani również interesującym, futurystycznym thrillerem. Stoi tak gdzieś po środku, raz odchylając się w jedną, raz w drugą stronę, nie
mogąc się zdecydować, czym tak właściwie chce być. A szkoda, bo mógł z tej produkcji wyjść kawał porządnego kina, szybka
rozrywkowa produkcja z drugim dnem, rzadkość w dzisiejszych czasach. A tak otrzymaliśmy przeciętny obrazek, który obejrzeć
można, ale w gruncie rzeczy nie ma po co.
6-/10