Przy rezerwowaniu seansu paluch się omsknął, głowa była do tyłu i w efekcie zamiast na
"Restless" wylądowaliśmy na "Z miłości". Czołówka leci, recenzja w głowie, szybka piłka -
ryzykujemy i zostajemy. I teraz, drogie dzieci, przeczytacie coś co wam się nie spodoba - film
nie jest tak zły, jak można po recenzjach sądzić. Jest chaotyczny, ma niechlujny dźwięk -
czasem trzeba zgadywać co aktor chciał powiedzieć, ma obrzydliwą sekwencję otwierającą,
nie ma końca, jednak - historia kupy się trzyma.
Są tacy ludzie, bliżej niż myślimy. Są potworkowate stare dziwki,
pieprzące słowotokami, którym wóda wywróciła korę w głowie
(najlepsza rola w filmie), są szamoczące się małżeństwa z 40-letnim stażem, są
niedorobieni faceci z kamerami, którzy odłożyli ambicje i "kamerują". I zapewne są ludzie,
których to kręci, którzy to kupią, którzy w tym zagrają. Są rodzime "gwiazdy" - jak Joanna.
Film ma brzydkie zdjęcia, cyfra aż wylatuje z obrazu. Ale to wszystko - o dziwo - spaja go
w całość. Codziennie widzę wiele gorszych.
Po prostu "Z miłości" nie wytrzymuje konkurencji z ostatnim wysypem rodzimych perełek.
Amerykańskich gniotów codziennie w kablówce jest na wagony. Od swoich chcemy więcej,
wymagamy, mamy oczekiwania. I potem irytują nas nie trafione interpretacje Olbrychskiego
i Szykulskiej. Widzieliśmy ich już takimi zbyt często.