Łał, ten film był naprawdę łał. Z kategorii tych zachwycających, w których, przy odrobinie chęci, można się łatwo zakochać. Bo ma wszystko, czego trzeba: śliczne, śliczne zdjęcia, zapierające dech w piersi sekwencje orgii i śpiewu, i pływania w morzu, i kilku innych rzeczy, starą, przyjemną, nastrojową muzykę, budzi melancholiczno-nostalgiczną refleksję o młodości i starości, wzrusza, jest głęboki jak miejski basen, w którym w dzieciństwie mogłam się potencjalnie utopić i panicznie się tego bałam. I najważniejsze, że pozostawia po sobie pytanie bez odpowiedzi: no i co z tego? Koleś jest nieszczęśliwy, bo stracił niewinność. Tylko czy w związku z tym musiał być sławnym, bogatym, skończonym, ćpającym aktorem? Rozumiem, że spełnianie marzeń to nie zawsze musi być droga do szczęścia, ale nadal nie rozumiem, co z tego wynika. Że niby co się teraz stanie z naszym bohaterem? Będzie lepiej żył, czy jak? Czy może po prostu nic się stanie i zostanie mu tylko poczucie utraconej młodości? To smutne, więc przydałby się zachód słońca. I dlaczego Buc dostał pośmiertnie tyle kwiatków? Irytują mnie filmy, które pozostawiają bez odpowiedzi. A poza tym, wkurzyła mnie aktorka, grająca dorosłą Ruth. Jest okropna.