"Zbrodnia ojca Amaro" jest niezwykle intersującym filmem dotyczącym problemu wiary. W prosty sposób ukazuje, kiedy wierni za kurtyną pozorów prawdziwej wiary pozwalają sobie na niewielkie kompromisy. Jednak wystarczy jedno ustępstwo, by na zawsze zaprzepaścić siebie... bowiem za pierwszym ustępstwem idzie kolejne i kolejne, a każde z nich coraz większe i większe. Dobrem społeczności zaczyna się usprawiedliwiać pranie brudnych pieniędzy, morderstwa, oszczerstwa, matactwa. Czy więc romans, a potem namawianie do abrocji jest w tym czymś gorszym? Ten film traktuje o moralnej integralności, która nie może ulegać żadnym kompromisom. Nie można mieć wszystkiego i liczyć na brak konsekwencji. To film o tchórzostwie i odwadze, film o sile pozorów i niemożności przyznania się nawet przed sobą do własnych słabości.
Wbrew pozorom "Zbrodnia ojca Amaro" nie jest filmem antykatolickim czy antyklerykalnym, gdyż zarówno miłość, morderstwa jak i sama instytucja księdza są tutaj potraktowane czysto instrumentalnie dla wywracia większego wrażenia... niestety wielu osobom sutanna głównego bohatera przesłania to, co w tym filmie naprawdę ważne.
Film jednak ma pewną dość poważną słabość. Jest nią właśnie owo przedmiotowe potraktowanie bohaterów i ich historii. W "Zbrodni ojca Amaro" trudno doszukiwać się prawdziwych ludzi, prawdziwej miłości... to nie jest historia dwóch młodych osób, z których jedna jest księdzem, a druga młodą dziewczyną. Wszystko jest tutaj podporządkowane głównej koncepcji reżysera i scenarzysty i służy jedynie ilustracji problemu. Stąd wynika jego słabość i pewna fałszywość.
Film jednak prowadzony jest konsekwentnie bez zacięcia moralizatorskiego i pompatyczności. Gra aktorów jest dobra, choć chemii między główną parą jest tutaj zdecydowanie mniej niż między starym księdzem i jego kochanką.
W sumie "Zbrodnię" warto obejrzeć, bo daje sporo do myślenia. Nie należy jednak oczekiwać kina znakomitego, a jedynie (a może aż) dobrego.