„Ziemia żywych trupów” to klasyczny horror gore. To film z cyklu „ręka, noga, mózg na ścianie”, a jelita ciągną się po ekranie jak guma do żucia. Ma za zadanie zniesmaczać i rzeczywiście to czyni. Ja z sali wyszłam zdegustowana, jak po wątróbce z cebulką.
Legendarny reżyser, a właściwe ojciec chrzestny wszystkich filmów o Zombie, w tym roku zaserwował nam apokaliptyczną wizję Ziemi opanowanej przez Zombie. George A. Romero zaczynał „Nocą żywych trupów” z 1968 roku, potem był „Poranek...”, „Dzień żywych trupów”, wreszcie znów Noc, i w 2005 roku „Ziemia żywych trupów”. Oczywiście pojawił się jeszcze w międzyczasie „Świt żywych trupów” w reż. Zacka Snydera (na podstawie legendarnego Poranku Geogre’a A. Romero).
„Ziemia...” według scenariusza G.A. Romero opowiada historię świata opanowanego przez żywe trupy. Reszta ludzkości żyje w ufortyfikowanym mieście, którego potężne mury chronią ludzi przed atakami Zombie. Jednak nawet w obliczu zagłady ludzie nie potrafią się zjednoczyć. Na ulicach miasta panuje anarchia, a bogaci mieszkańcy nie opuszczają swojego komfortowo wyposażonego wieżowca. Bohaterami filmu jest grupa uliczników, która przypadkowo wplątuje się w spisek mający na celu przejęcie władzy w mieście. Będą oni musieli stawić czoła nie tylko buntownikom, ale również żywym trupom, które ewoluują od bezmyślnych Zombie, stając się bardziej rozwiniętymi i myślącymi organizmami.
O ile Zombie zaczynają myśleć, o tyle widz na sali nie musi zbytnio wysilać swoich szarych komórek, aby przewidzieć scenariusz i zakończenie produkcji. To horror z gatunku gore,(z ang. rozlana krew, zakrzepła krew) charakteryzujący się dużą ilością krwi oraz wnętrzności, ludzkich lub zwierzęcych, a także akcentami kanibalistycznymi. W „Ziemi żywych trupów” krew leje się hektolitrami, a części ciała i organy wewnętrzne występują kilogramami. Film ten ma za zadanie zniesmaczać widza (a nie straszyć). Obgryzanie ręki ludzkiej do kości, czy rozpruwanie brzucha ofiary i pożywianie się jego jelitami, to obraz, który musi zdegustować oglądającego. Momentami uśmiechałam się pod nosem sama do siebie, a patrząc na Zombie miałam wrażenie jakbym oglądała słynny teledysk Michaela Jacksona pt. „Thriller” z lat 80-tych, wówczas zdobył on tytuł najlepszego wideoklipu wszechczasów, a sam Król Popu tańczył wśród żywych trupów. O ile wtedy teledysk był naprawdę czymś niezwykłym i uznano go za zbyt makabryczny, a jego projekcja w telewizji była cenzurowana i puszczana po 22, o tyle „Ziemia żywych trupów” już nie robi takiego wrażenia- w końcu minęło prawie ćwierć wieku, a zapotrzebowanie widza podąża teraz w innym kierunku. Naprawdę nic w tym obrazie nie zasługuje na pochwałę. Może jedynie efekty specjalne, w postaci naturalizmu rozrywanych ciał. Reszta pozostanie milczeniem.
Zaskakują w tym filmie polskie akcenty. Pierwszy pojawia się już na początku, gdy to wsłuchamy się w wiadomości ogłaszające inwazję Zombie, gdy w różnych językach podawana jest informacja, gdzieś tam w szumie medialnym usłyszymy tekst: „Światowa katastrofa”, a drugi akcent możemy podziwiać przez cały film. Mianowicie zdjęcia autorstwa Polaka- Mirosława Baszaka. I to by było chyba na tyle o tej całej produkcji.
Oczywiście banalne, przewidywalne zakończenie zwieńczone tekstem: ”Oni tylko poszukują swojego miejsca, tak jak my” aż prosi się o kontynuację, a ja po seansie zaczęłam się zastanawiać, jaki tym razem tytuł będzie nosiło kolejne dzieło o Zombie? Może „Wszechświat żywych trupów”, a akcja przeniesie się w kosmiczną przestrzeń?