Proszę zwrócić uwagę na programowy - do bólu przewidywalny - antychrześcijański aspekt tego filmu. Fitzgerald - uosobienie zła, emanacja zepsucia - to jednocześnie jedyna postać wspominająca o Bogu i bożej obecności w ludzkich (w raczej w jego potwornych) wyborach. Tu uwaga! - o jakim „bogu” wspomina ten odrażający typ? – o takim bogu, którego jego ojciec spotkał oko w oka na ziemi pod niepozorną postacią, którego następnie zabił, a jego ciało zjadł! Czy aby nie w postaci hostii?? Tylko Fitzgerald, a za jego namową jeszcze konsekwentnie deprawowany młodzian spożywa wieprzowinę... Jedynie świnie są obecne w wiosce – spacerują po ciałach wymordowanych mieszkańców. Wreszcie uderzająca surrealistyczna scena ze zrujnowanym kamiennym kościołem w pośrodku leśnej głuszy(!) To kościół upadły i pusty - jedynie woda i niemy dzwon... Ten dzwono - nawet niedorzecznie rozkołysany pozostaje niemy, bo jest pozbawiony serca. Kościół i ta woda, w szlachetnym Glassie nie wzbudza żadnych emocji. Gdzie są wierni z tego kościoła?- właśnie zasiedlają tę indiańską wioskę! Napęd akcji dają prymitywne instynkty: pazerność i żądza zemsty. Bite 2,5 godziny przemocy, cierpienia i śmierci; obrzydliwe charczenie i brzydota ludzi zderzona z pięknem krajobrazu. Miejsce Absolutu zajmuje wizja indiańskiej żony (partnerki?) bohatera. Może to jakiś symbol, bo walecznymi Indianami też powoduje los kobiety skrzywdzonej przez frankofonów...(niemniej eksterminacja to sprawka pomiędzy Indianami). Zwięźle rzecz ujmując: zakłamana bajka z przewidywalnym przesłaniem…