Czy życie to jest film? Autorzy w ten właśnie sposób snują pewną zwykłą, ale jednocześnie - jak na tamte czasy - niezwykłą historię.
Mamy tu zderzenie szaro-burej rzeczywistości PRL-u z marzeniami o wielobarwnym, nieosiągalnym wtedy świecie. Wsłuchujemy się w opowieść bohatera, który podejmuje odważną decyzję wyjazdu za Ocean na początku lat 70-tych. Trudno to porównać do czegokolwiek obecnie. Bo jest to niewyobrażalna przepaść, w której pokonaniu nie ma dzisiejszych udogodnień, ale niektórym udaje się ją przeskoczyć.
A po drugiej stronie ów amerykański sen okazuje się nie być cudowną bajką lecz zwykłą prozą. Widzimy więc zachwyt, gdy bohatera otacza feeria barw, ale też przerażenie, bo pieniądze nie leżą na ulicy, a ich zdobycie wiąże się z kolejnym zniewoleniem, od którego w pewnym sensie chciał uciec.
Mimo wszystko, podejmuje walkę. Nie jest łatwo i nie każdy wytrzymuje takie wyzwanie. Przychodzą chwile zwątpienia, rozterki związane z rozłąką, samotność i wyalienowanie. Jest tu wiele poświęcenia i owa determinacja, która każe przezwyciężać trudności, by osiągnąć cel: nie tylko finansowy, ale także zarejestrowania i przekazania do kraju widzianych tu obrazów.
Mamy w tym filmie coś jeszcze - mocne spoiwo: rodzinną miłość, której udaje się przetrwać niczym w hollywoodzkiej historii z happy-endem. Prosty w przekazie, a jakże piękny film, bo nikt i nic nie kręci lepszych filmów, jak samo życie.