Felieton
Nienawiść
Filmweb / / 20-03-2020 11:07
W najnowszej odsłonie cyklu "Perły lamusa" Piotr Czerkawski pisze dla nas o "Nienawiści" – kultowym filmie 28-letniego Mathieu Kassovitza. Przyjemnej lektury.
Znacie to? Spadający z dachu wieżowca facet co piętro powtarza sobie pod nosem: "Jak na razie nie jest źle, jak na razie nie jest źleA przecież nie chodzi o to, jak spadasz, ale jak lądujesz! Powracająca jak refren historyjka, którą jeden z bohaterów "Nienawiści" opowiada swoim kolegom, może służyć jednocześnie za najkrótsze podsumowanie całego filmu. Realizując swoje dzieło, Mathieu Kassovitz chciał być realistą, a okazał się prorokiem. Powstały w 1995 roku film z biegiem czasu zyskał na aktualności, ponieważ przedstawione w nim zamieszki w podparyskich banlieues stały się nieodłącznym elementem codzienności. Co jeszcze ważniejsze, poruszone przez Kassovitza problemy przekroczyły wymiar lokalny. Zmagający się z nierównościami społecznymi, ksenofobią i wzrostem agresji współczesny świat w pewnym sensie zmienił się w wielkie przedmieście Paryża. "Nienawiść" przedstawia życie w stołecznych dzielnicach nędzy z iście paradokumentalną precyzją, która – niczym w hip-hopowym szlagierze – niepostrzeżenie łączy się z szorstką, uliczną poezją. W konsekwencji dzieło Kassovitza pulsuje życiem, emanuje zaraźliwą energią, a przede wszystkim – zaskakuje na każdym kroku. Trudno przecież o inny film, w którym najważniejszych wskazówek interpretacyjnych dostarczają napisy na murach, a sens życia zostaje nieoczekiwanie ujawniony podczas rozmowy w publicznym szalecie.
Skazani na siebie
Mathieu Kassovitz od dawna miał w sobie ambiwalencję, która stanowi o mocy przekazu "Nienawiści". Ten chłopak z porządnej, artystycznej rodziny był jednocześnie punkiem ochoczo biorącym udział w ulicznych zadymach. Po jednej z takich awantur w 1993 roku policjanci zabili emigranta zairskiego pochodzenia, a wkurzony Kassovitz jeszcze tego samego popołudnia odłożył koktajl Mołotowa, wziął do ręki pióro i zaczął pisać scenariusz filmu. Dwa lata później kipiąca gniewem "Nienawiść" przyniosła zbuntowanemu młokosowi nagrodę w Cannes i zapewniła mu ogólnokrajowy rozgłos. Dzieła, które zyskało status fenomenu społecznego, nie mogły zlekceważyć francuskie władze. Ówczesny premier, Alain Juppe, zorganizował nawet specjalną projekcję dla członków swojego gabinetu, a po seansie nazwał "Nienawiść" "wielkim dziełem sztuki filmowej, które może uczynić nas, polityków, bardziej świadomymi pewnych aspektów rzeczywistościDwudziestoośmioletni reżyser miał olbrzymi kredyt zaufania i perspektywy na świetlaną przyszłość. Niestety, cudowne dziecko zamieniło się w przeciętnego dorosłego, a Kassovitz nigdy nie spełnił pokładanych w nim nadziei i skończył jako reżyser na zlecenie realizujący coraz mniej ambitne filmy gatunkowe. Żadne późniejsze klęski nie odbiorą jednak Francuzowi statusu autora jednego z najbardziej ożywczych dzieł lat dziewięćdziesiątych.
Bezkompromisowość Kassovitza ujawnia się już w wyborze tytułu. "Nienawiść" to nie jest film, który ogląda się w trakcie romantycznego wieczoru we dwoje albo leniwego popołudnia z przyjaciółmi. Reżyser robi wiele, żeby zniechęcić do swojego dzieła przypadkowego widza. Streszczenie początkowych fragmentów "Nienawiści" brzmi wręcz jak początek kiepskiego dowcipu: "Żyd, Arab i czarnoskóry wychodzą na miasto...Później nie dzieje się o wiele więcej, ale reżyser dba o to, aby wędrówce Vinza, Saïda i Huberta towarzyszyło nieustanne napięcie. W uzyskaniu tego efektu pomaga Kassovitzowi istotny rekwizyt – zagubiony przez policjanta pistolet, który przypadkowo trafia w ręce Vinza. Kassovitz zna oczywiście sformułowaną przez znanego rosyjskiego dramaturga regułę, zgodnie z którą broń pojawiająca się na pewnym etapie opowieści musi w końcu wypalić. Nie chcąc zdradzić zbyt wielu szczegółów, wypada tylko wspomnieć, że sposób, w jaki reżyser ostatecznie czyni użytek z tej zasady, mógł sprawić, że wujaszek Czechow przewrócił się w grobie.
Kassovitz'>***
Znacie to? Spadający z dachu wieżowca facet co piętro powtarza sobie pod nosem: "Jak na razie nie jest źle, jak na razie nie jest źleA przecież nie chodzi o to, jak spadasz, ale jak lądujesz! Powracająca jak refren historyjka, którą jeden z bohaterów "Nienawiści" opowiada swoim kolegom, może służyć jednocześnie za najkrótsze podsumowanie całego filmu. Realizując swoje dzieło, Mathieu Kassovitz chciał być realistą, a okazał się prorokiem. Powstały w 1995 roku film z biegiem czasu zyskał na aktualności, ponieważ przedstawione w nim zamieszki w podparyskich banlieues stały się nieodłącznym elementem codzienności. Co jeszcze ważniejsze, poruszone przez Kassovitza problemy przekroczyły wymiar lokalny. Zmagający się z nierównościami społecznymi, ksenofobią i wzrostem agresji współczesny świat w pewnym sensie zmienił się w wielkie przedmieście Paryża. "Nienawiść" przedstawia życie w stołecznych dzielnicach nędzy z iście paradokumentalną precyzją, która – niczym w hip-hopowym szlagierze – niepostrzeżenie łączy się z szorstką, uliczną poezją. W konsekwencji dzieło Kassovitza pulsuje życiem, emanuje zaraźliwą energią, a przede wszystkim – zaskakuje na każdym kroku. Trudno przecież o inny film, w którym najważniejszych wskazówek interpretacyjnych dostarczają napisy na murach, a sens życia zostaje nieoczekiwanie ujawniony podczas rozmowy w publicznym szalecie.
Skazani na siebie
Mathieu Kassovitz od dawna miał w sobie ambiwalencję, która stanowi o mocy przekazu "Nienawiści". Ten chłopak z porządnej, artystycznej rodziny był jednocześnie punkiem ochoczo biorącym udział w ulicznych zadymach. Po jednej z takich awantur w 1993 roku policjanci zabili emigranta zairskiego pochodzenia, a wkurzony Kassovitz jeszcze tego samego popołudnia odłożył koktajl Mołotowa, wziął do ręki pióro i zaczął pisać scenariusz filmu. Dwa lata później kipiąca gniewem "Nienawiść" przyniosła zbuntowanemu młokosowi nagrodę w Cannes i zapewniła mu ogólnokrajowy rozgłos. Dzieła, które zyskało status fenomenu społecznego, nie mogły zlekceważyć francuskie władze. Ówczesny premier, Alain Juppe, zorganizował nawet specjalną projekcję dla członków swojego gabinetu, a po seansie nazwał "Nienawiść" "wielkim dziełem sztuki filmowej, które może uczynić nas, polityków, bardziej świadomymi pewnych aspektów rzeczywistościDwudziestoośmioletni reżyser miał olbrzymi kredyt zaufania i perspektywy na świetlaną przyszłość. Niestety, cudowne dziecko zamieniło się w przeciętnego dorosłego, a Kassovitz nigdy nie spełnił pokładanych w nim nadziei i skończył jako reżyser na zlecenie realizujący coraz mniej ambitne filmy gatunkowe. Żadne późniejsze klęski nie odbiorą jednak Francuzowi statusu autora jednego z najbardziej ożywczych dzieł lat dziewięćdziesiątych.
Bezkompromisowość Kassovitza ujawnia się już w wyborze tytułu. "Nienawiść" to nie jest film, który ogląda się w trakcie romantycznego wieczoru we dwoje albo leniwego popołudnia z przyjaciółmi. Reżyser robi wiele, żeby zniechęcić do swojego dzieła przypadkowego widza. Streszczenie początkowych fragmentów "Nienawiści" brzmi wręcz jak początek kiepskiego dowcipu: "Żyd, Arab i czarnoskóry wychodzą na miasto...Później nie dzieje się o wiele więcej, ale reżyser dba o to, aby wędrówce Vinza, Saïda i Huberta towarzyszyło nieustanne napięcie. W uzyskaniu tego efektu pomaga Kassovitzowi istotny rekwizyt – zagubiony przez policjanta pistolet, który przypadkowo trafia w ręce Vinza. Kassovitz zna oczywiście sformułowaną przez znanego rosyjskiego dramaturga regułę, zgodnie z którą broń pojawiająca się na pewnym etapie opowieści musi w końcu wypalić. Nie chcąc zdradzić zbyt wielu szczegółów, wypada tylko wspomnieć, że sposób, w jaki reżyser ostatecznie czyni użytek z tej zasady, mógł sprawić, że wujaszek Czechow przewrócił się w grobie.
Kassovitz wcześniej niż inni zrozumiał, że podziały etniczne bywają dużo mniej istotne niż różnice klasowe.
Piotr Czerkawski
Kassovitz wcześniej niż inni zrozumiał, że podziały etniczne bywają dużo mniej istotne niż różnice klasowe.
Piotr Czerkawski
Spodnie Grunwalskiego
Grunwalski poniósł klęskę, bo nie zrozumiał, że aby przetrwać kryzysową sytuację, powinien zapomnieć o dumie i pokonać strach przed ośmieszeniem.
Piotr Czerkawski
Choć podobne doświadczenia mogłyby utwierdzić bohaterów w przekonaniu, że nie mają szans na odmianę swojego losu, Kassovitz przekonuje, że wcale nie jest to takie oczywiste. Są w "Nienawiści" również sceny, z których wynika, że świat bywa mniej przewidywalny, niż chcieliby to przyznać Vinz, Hubert i Saïd. W jednej z nich protagoniści popalają jointy na wzgórzu z widokiem na Wieżę Eiffela. Rozgoryczony widokiem symbolu idyllicznego, pocztówkowego Paryża, do którego prawdopodobnie nigdy nie będzie miał dostępu, Saïd odgraża się, że sprawi, że zabytek zniknie z pola widzenia. Koledzy wyśmiewają ten pomysł, a po chwili wszyscy bohaterowie, zanosząc się śmiechem, opuszczają wzgórze. Żaden z nich nie zwrócił uwagi na to, że z niejasnych przyczyn oświetlenie na wieży zgasło, a symbol Paryża faktycznie stał się niewidzialny.
O tym, że krótkowzroczni protagoniści lekceważą znaki wysyłane im przez rzeczywistość, jeszcze dobitniej świadczy – bodaj najsłynniejsza w całym filmie – scena spotkania w miejskim szalecie. W tej osobliwej przestrzeni bohaterowie natykają się na eleganckiego staruszka, który, myjąc ręce, zaczyna snuć monolog o przygodach swojego przyjaciela, Grunwalskiego. Mężczyzna ów w czasie wojny znalazł się w transporcie kierującym jeńców do sowieckiego łagru. Gdy podczas postoju oddalił się za potrzebą, zauważył z daleka, że pociąg już odjeżdża. Nie chcąc ośmieszyć się i biec z opuszczonymi spodniami, zatrzymał się, żeby je zapiąć, przez co nie dogonił pociągu, a w konsekwencji zamarzł na śmierć. Dziwne? Ależ oczywiście. Wysłuchawszy nieznajomego z zaskakującą uwagą, bohaterowie zaczynają zastanawiać się, dlaczego staruszek opowiedział im tę historię i nie dochodzą do żadnego konstruktywnego wniosku. Opowieść o Grunwalskim spędza sen z powiek także fanom "Nienawiści", którzy po dziś dzień spierają się ze sobą w internecie o znaczenie tej anegdoty. Spośród wszystkich interpretacji najbardziej przekonuje mnie następująca: Grunwalski poniósł klęskę, bo nie zrozumiał, że aby przetrwać kryzysową sytuację, powinien zapomnieć o dumie i pokonać strach przed ośmieszeniem.
Jeśli faktycznie tak jest, dalsze losy Vinza, Huberta i Saïda każą stwierdzić, że bohaterowie nie wyciągnęli wniosków z tej lekcji. Im bliżej zakończenia filmu, orientujemy się, że anegdotyczny, lekki ton "Nienawiści" okazuje się zastawioną na widza pułapką. Kassovitz usypia naszą czujność po to, by cios, który wyprowadza w finale, okazał się dużo bardziej bolesny. Erupcja przemocy, do jakiej wówczas dochodzi, jest tak niespodziewana, że budzi automatyczne skojarzenia z powstałym zaledwie rok wcześniej "Pulp Fiction". O ile jednak u Tarantino niedorzeczne okoliczności, w jakich dochodzi do rozlewu krwi, pozostają wyłącznie śmieszne, o tyle u Kassovitza zyskują posmak ponurej, egzystencjalnej ironii. Powtarzana po raz ostatni, tuż przed napisami końcowymi, historyjka o mężczyźnie spadającym z wieżowca wreszcie nie pozostawia wątpliwości. Ten facet to nie Vinz, Hubert ani Saïd, lecz całe społeczeństwo. Bynajmniej nie tylko francuskie.
Udostępnij: