Mój najukochańszy film z Bellem to wciąż "Billy Elliot". Wspaniały film, w którym Jamie po prostu zagrał mistrzowsko. Ma w sobie tyle uroku, energii, emocji i wspaniale tańczy.
Zupełnie niedawno film "Dear Wendy", bardzo dobry zresztą, przypomniał mi tego aktora. I zgłębiłam temat. I pytam się, co jest? Czy brytyjczycy nie wiedzą, że mają skarb? "Deathwatch"? To jakaś pomyłka chyba? Dickensowska kuternoga? No lepiej, ale dla mnie nie-e.
Na Jamiem położyli łapę Amerykanie, nauczyli go jankeskiego akcentu (mi się ciśnie na usta tylko jedno słowo: profanacja ;) ) i, no nie zagrał u nich w złych filmach, ale to jakby nie to. Nie macie wrażenia?
Doceniam wysiłki Petera Jacksona i że napisał specjalnie dla niego rolę Jimmy'ego w King Kongu, ale skoro tak, to ja się pytam, czy sceny tańca z Naomi Watts się nie dało jeszcze bardziej skrócić? :|
U Larsa von Triera i Vinterberga był naprawdę niezły. I prawie zatańczył w jednym momencie ;). Ech, no do tego zmierzam właśnie. Ja bym chętnie znowu zobaczyła Jamiego tańczącego. Tylko on najwidoczniej bojąc się zaszufladkowania odrzuca takie role. Ale nie sądzę, żeby to była dobra taktyka. I tak ludzie go pamiętają tylko jako "Billy'ego Elliota". Bo to było genialne. Czas na musical Jamie!