Recenzja filmu

Wstrząs (2015)
Peter Landesman
Will Smith
Alec Baldwin

Dobry Amerykanin

Remedium na narracyjne niedostatki i reżyserską niepewność są aktorzy. Will Smith mówi tu z uroczym, nigeryjskim akcentem i choć jego bohater drażni prostodusznością, Smith potrafi uwiarygodnić
Zanim Peter Landesman zaprzedał duszę kinu, z sukcesami zajmował się dziennikarstwem. Nic więc dziwnego, że we "Wstrząsie" – jak we wcześniejszym "Wyroku za prawdę" – daje się ponieść śledczemu żywiołowi. Interesują go fakty, prawda i mechanizmy jej ukrywania. Szkoda tylko, że nie potrafi ubrać ich w spójną dramaturgiczną całość i tworzy film tyleż słuszny, co oczywisty. 



We "Wstrząsie" opowiada historię doktora Omalu (Will Smith), pochodzącego z Nigerii koronera z Pittsburgha, który na początku minionej dekady odkrył nieznaną dotąd chorobę CTE. Dotyka ona graczy futbolu amerykańskiego, których mózgi w trakcie wielu lat kariery poddawane są niezliczonym wstrząsom, i doprowadza do ich przedwczesnej śmierci. Gdy Omalu ogłosił swoje badania, lekarze sportowi nabrali wody w usta, a NFL, jedna z najpotężniejszych amerykańskich korporacji, udała, że sprawy nie ma. 

Trudno o lepszy temat dla filmowej opowieści o nierównej walce Dawida z Goliatem, w której odwaga jednostki zderza się z tępą siłą korporacyjnego molocha. Ale zamiast malowniczej medialno-sądowej naparzanki, Landesman serwuje nam historię wewnętrznych niepokojów Dawida, który wątpi, czy na pewno on powinien podnieść kamień i zamachnąć się na wielkiego przeciwnika, a jeśli tak – to w imię jakich wartości. 

"Wstrząs" koniec końców okazuje się nie tyle historią walki z gigantem, ale naiwną opowieścią inicjacyjną o stawaniu się Amerykaninem i o tym, że wolność i wierność sobie zawsze prowadzą do – czasem nieoczywistego – zwycięstwa. 



Przenosząc na ekran historię Omalu, Landesman próbuje zrobić film na miarę "Informatora" Manna, ale brakuje mu zarówno fabularnego mięsa, jak i wyrazistych bohaterów, którzy z kina moralnego niepokoju uczyniliby efektowne widowisko. Największym problemem jego filmu jest brak mocnego oponenta, który stanąłby w ringu z poczciwym doktorem. Owszem, przewija się tu kilka szemranych postaci, ale żadna nie ma dość charyzmy ani czasu ekranowego, by stać się pełnokrwistym szwarccharakterem. 

Landesman dopasowuje opowieść o nigeryjskim lekarzu do hollywoodzkiej sztancy, a więc w jego "Wstrząsie" nie mogło zabraknąć melodramatycznego wątku. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie fakt, że ekranowa obecność Gugu Mbatha-Raw sprowadza się do wyrażania zachwytów nad nieustępliwością głównego bohatera. Śliczna aktorka patrzy więc z podziwem na swego filmowego męża, co jakiś czas rzucając z emfazą frazy godne coacha przedawkowującego literaturę Coelho.  

Melodramatyczny wątek okazuje się tu dramaturgiczną wydmuszką. Reżyser "Parklandu" nie ma cierpliwości ani ochoty, by przeprowadzać nas przez kolejne etapy znajomości między bohaterami, a nad traumatyczną przeszłością bohaterki przechodzi do porządku dziennego za pomocą jednego montażowego cięcia. Miłosna historia Landesmana zaczyna się jak opowieść o Kopciuszku i księciu, a zostawia widza z poczuciem, że oto był świadkiem zawarcia aranżowanego małżeństwa. Tyle że zamiast plemiennych przywódców za swata robił reżyser, któremu wmówiono, że potrzebuje w swym filmie romantycznego kontrapunktu.



Remedium na narracyjne niedostatki i reżyserską niepewność są aktorzy. Will Smith mówi tu z uroczym, nigeryjskim akcentem i choć jego bohater drażni prostodusznością, Smith potrafi uwiarygodnić tę postać. Poprzeczkę podnoszą mu gwiazdy drugiego planu. David Morse w kilku scenach rysuje poruszający portret bezdomnego byłego gwiazdora ze zdeformowanymi stawami i skłonnością do samookaleczeń. Świetny jest Alec Baldwin jako nękany wyrzutami sumienia były lekarz jednej z drużyn NFL, a Albert Brooks wcielający się w mentora głównego bohatera kradnie film za każdym razem, gdy tylko pojawia się na ekranie. 

Ich aktorskie talenty ratują film Landesmana przed osunięciem się w odmęty kiczu i przywracają ludzki charakter tej historii. Historii, która zamiast opowieści o starciu idealistycznego Dawida z korporacyjnym Goliatem, staje się przewrotną apoteozą Ameryki, która być może lubi odwracać oczy od rzeczy nieprzyjemnych, w której zyski korporacji ważniejsze są od ludzkiego życia, ale która wciąż pozostaje "najwspanialszym krajem na świecie", krainą wolnych sumień, samorealizacji i domków na przedmieściach z gwieździstą flagą łopoczącą na ganku. 
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones