Recenzja filmu

Green Book (2018)
Peter Farrelly
Viggo Mortensen
Mahershala Ali

Podróż w poznanie

Green Book z niezauważalną lekkością traktuje o problemach niewątpliwie widocznych, związanych z rasizmem lat 60., równouprawnieniem, stereotypizacją i ostracyzmem, który – jak to często bywa –
"Green Book" z niezauważalną lekkością traktuje o problemach niewątpliwie widocznych, związanych z rasizmem lat 60., równouprawnieniem, stereotypizacją i ostracyzmem, który – jak to często bywa – jest bolesną konsekwencją indywidualizmu. Wszystko to zbudowane na podwalinach konstrukcji opisywanej jeszcze przez Arystotelesa (postać szlachetna popadająca w "wielkie zbłądzenie", próba wywołania litości i trwogi) i oparte na motywie jeszcze starszym od koncepcji Stagiryty – motywie podróży (homo viator). Niewiele faktów sprawia, że odbiór dzieła staje się tak emocjonalnie absorbujący, jak informacja o tym, że zostało oparte na autentycznych wydarzeniach. Nie jest więc zaskoczeniem, że film Petera Farrelly'ego tak przypadł do gustu publiczności.

Bohaterami tej współczesnej quasi-Odysei są dwa chodzące antagonizmy (bo cóż człowieka bawi bardziej niż przeciwieństwa?) – nieco frywolny i nieobyty, lecz bez wątpienia pragmatyczny i rezolutny Tony Lip (Viggo Mortensen) oraz wybitnie utalentowany, pryncypialny i kurtuazyjny dr Don Shirley (Mahershala Ali). Pierwszy z nich doskonale zna swoje miejsce. Całe życie spędził w jednej dzielnicy nowojorskiego Bronxu, jest członkiem dużej włoskiej rodziny, szczęśliwym ojcem i mężem, człowiekiem znanym i lubianym przez własne środowisko. Drugi natomiast jest muzykiem żyjącym w nieustannej podróży, nieustatkowanym, często kontemplującym rzeczywistość erudytą. Niewątpliwie trudno jest znaleźć cechy wspólne u tych dwóch skrajnie różnych osób, jeżeli jednak chcielibyśmy się uprzeć, byłaby to niewątpliwie wzajemna tolerancja. Przychodząca czasem z trudem i plasująca się na granicach kompromisu, jednak wciąż obecna. Bez wątpienia jest to jedna z głównych przyczyn, dzięki którym (bądź też "przez" które) określa się "Green Book", jako film tak szczególnie poprawny politycznie.


Trzeba jednak pamiętać, że pod tą pozornie jowialną atmosferą odgrywa się prawdziwy problem związany z brakiem przynależności. Farrelly przedstawił dra Shirleya jako postać wciąż poszukującą miejsca. Czarni postrzegają go jako zadufanego impertynenta, biali jako kulturalną rozrywkę, która płynie z obserwacji wyjątku mającego potwierdzać krzywdzącą regułę, wedle której hierarchizacja ludzi uwarunkowana jest przez rasę. Dr Shirley jest wobec tego porządku nonkonformistą i wynosi z te postawy tyle samo dumy, co cierpienia. Nie bez powodu określiłem produkcję jako quasi-Odyseję. Obydwaj udają się bowiem w podróż, jednak – inaczej niż homerowskiej epopei – jednego z nich nikt nie oczekuje.

Podczas jednej z licznych dyskusji między towarzyszami podróży dochodzi do scysji. Tony Lip wytyka muzykowi brak cech będących jego zdaniem immanentnymi dla Afroamerykanów. Mam na myśli znajomość popularnej ówcześnie muzyki rockandrollowej oraz pewien sposób życia, wiążący się pośrednio z sytuacją materialną większości ówczesnych czarnoskórych mieszkańców Ameryki. Myślę, że wspomniana scena miała za zadanie zobrazować nam zwodniczą naturę słów. Pojęcia abstrakcyjne, do których tak bardzo się przywiązujemy z natury, są dość mgliste, nie przeszkadza nam to jednak, by za ich pomocą i na ich podstawie ferować wyroki i formować światopogląd, zapominając o ich relatywności. Oscar Wilde powiedział, że nazywać znaczy ograniczać. Huxley twierdził, że po nadaniu nazwy zawsze pojawiają się pytania. Niestety – jak widać – często pojawiają się jedynie do czasu. Kontakt dwóch tak skrajnie różnych indywiduów sprawił, że każdy z nich wyciągnął dla siebie lekcję. Jeden zdał sobie sprawę, że świat nie opiera się na dychotomicznym podziale i odpowiedzi na niektóre pytania nie zawsze są oczywiste. Drugi natomiast na pewno znalazł się choć trochę bliżej odpowiedzi na pytanie, kim właściwie jest.


Zaryzykowałbym stwierdzenie, że film Farrelly'ego nie opowiada o przyjaźni, ta potrzebuje próby czasu o wiele dłuższej niż zawarta w filmie. "Green Book" traktuje jednak o nauce płynącej z wzajemnej akceptacji i pewnej otwartości, która stanowi zalążek ważnej nauki – by rzeczywistość kontemplować, podawać w wątpliwość, a gdy trzeba – kontestować.

Nie twierdzę, że "Green Bookjest filmem wybitnym, jednak jest to dzieło wyjątkowo kompletne, wzorcowe, w którym tak samo trudno doszukać jest się błędów, jak śladów geniuszu. Nie przeszkadza to jednak, by cieszyć się z produkcji. Mało prawdopodobne jest, by salę kinową po tym seansie opuścić z posępną miną. Może tego właśnie ostatnio brakuję w kinematografii?
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Zapomnijcie o pracy u podstaw, jaką wykreowali w waszych głowach Prus, Żeromski i inni. Peter Farrelly... czytaj więcej
Nigdy nie uważałam się za osobę kompetentną w dziedzinie filmoznawstwa. Niewiele filmów oglądam, niewiele... czytaj więcej
"Green Bookowi"jeszcze przed premierą przypisywano rolę amerykańskiej odpowiedzi na francuskich... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones