Recenzja filmu

22 lipca (2018)
Paul Greengrass
Anders Danielsen Lie
Jonas Strand Gravli

Pozostawieni

Trwające kilkadziesiąt minut otwarcie filmu – ostatnie przygotowania do masakry, ataki oraz łańcuch zdarzeń tuż po – to najlepszy dreszczowiec, jaki zobaczycie w tym roku. Reżyser składa widzom
Jeśli Paul Greengrass bierze się za film o Andersie Breiviku i masakrze na wyspie Utøya, wiesz, że po seansie obsługa kina będzie musiała zbierać cię do szufelki. Przypomnijcie sobie tylko "Krwawą niedzielę" i "Lot 93", w których brytyjski reżyser odtworzył inne autentyczne tragedie – brutalne stłumienie protestu w Belfaście oraz uprowadzenie przez terrorystów-samobójców samolotu pasażerskiego. Z precyzją i przywiązaniem do detalu wyniesionymi z kina dokumentalnego twórca "Ultimatum Bourne'a" rekonstruował ciąg zdarzeń prowadzących do katastrofy. Zamiast stawiać tezę i zajmować stanowisko, obserwował. Zamiast podkręcać w sztuczny sposób emocje, trzymał się faktów. Efekt i tak zwalał z nóg.



"22 lipca" można traktować jako domknięcie nieformalnej trylogii, w skład której wchodzą wspomniane wyżej filmy. Każdy utwór poświęcony jest wydarzeniu będącemu źródłem narodowego wstrząsu – "Krwawa niedziela" otwiera ranę na sercach Irlandczyków, "Lot 93" mierzy się z amerykańskimi demonami. Najnowsze dzieło brytyjskiego reżysera ma jednak inną konstrukcję niż jego poprzednicy. Zamachy terrorystyczne nie są tu konkluzją, lecz punktem wyjścia. Pełnią rolę rozbudowanego prologu w świetnie zagranym dramacie psychologicznym, opowieści o długim i bolesnym procesie radzenia sobie z traumą. W filmie Greengrassa ma ona podwójny wymiar: osobisty i ogólnokrajowy.

Przypomnijmy: rankiem 22 lipca 2011 roku prawicowy ekstremista Anders Breivik zdetonował  pod siedzibą premiera Norwegii bombę ukrytą w samochodzie-pułapce. Następnie uzbrojony po zęby przedostał się na wyspę Utøya, gdzie odbywał się obóz dla młodzieży z socjaldemokratycznej Partii Pracy. Łącznie w wyniku ataków zginęło 77 osób, a kolejnych kilkadziesiąt zostało ciężko rannych. Po wszystkim Breivik oddał się w ręce w policji. Przyznał się do winy, tłumacząc, że kierowały nim pobudki ideologiczne. Zamachy miały być aktem sprzeciwu wobec wielokulturowości oraz próbą zapobiegnięcia muzułmańskiej inwazji w Europie.



Trwające kilkadziesiąt minut otwarcie filmu – ostatnie przygotowania do masakry, ataki oraz łańcuch zdarzeń tuż po – to najlepszy dreszczowiec, jaki zobaczycie w tym roku. Reżyser składa widzom chłodny raport: ani nie uderza w melodramatyczne tony, ani nie rozkoszuje się przemocą. Na przemian przygląda się Breivikowi (Anders Danielsen Lie), który bez cienia uczuć pozbawia życia kolejne ofiary, oraz przerażonym, zdezorientowanym dzieciakom próbującym umknąć przed lufą mordercy. Wśród nich jest Viljar (Jonas Strand Gravli) – pochodzący z małego miasteczka charyzmatyczny społecznik. Spotkanie z zamachowcem zakończy się dla niego m.in. utratą wzroku w jednym oku, niedowładem dłoni oraz problemami z poruszaniem się. Rekonwalescencji bardziej niż ciało będzie potrzebował jednak umysł skażony wspomnieniami tragedii. Czytelnym symbolem traumy nastolatka są znajdujące się w jego głowie, trudne do usunięcia odłamki kul. W jednej ze scen Viljar zapyta dziewczynę, która również ocalała z zamachu: Żyjemy, ale co to oznacza?

W filmie Greengrassa cywilizowane, tolerancyjne i unikające okazywania negatywnych emocji norweskie społeczeństwo zostaje nagle postawione w obliczu czystego zła. Wszyscy czują się bezradni, nie wiedzą, jak zareagować na koszmarny postępek Breivika. Wystarczy spojrzeć na postać adwokata Geira Lippestada (Jon Øigarden), którego zbrodniarz nieoczekiwanie wyznacza na swojego obrońcę. Ojciec piątki dzieci deklarujący się jako wierny wyborca laburzystów zgadza się praktycznie na wszystkie żądania stawiane przez klienta. Ba, choć wina jest niepodważalna, stara się udowodnić jego niepoczytalność i tym samym uchronić przed więzieniem. Lippestad nie robi tego przecież z powodu ambicji, pieniędzy bądź sławy. W dodatku ryzykuje bezpieczeństwo rodziny oraz własną reputację. Czy jego uległość świadczy o słabości liberalnego państwa i obywateli? A może raczej jest dowodem wiary w skuteczność systemu prawnego? W to, że jest on w stanie zwalczyć ideologię nienawiści bez sięgania po nadzwyczajne środki. Że pożaru nie trzeba gasić benzyną.



Greengrass nie zamierza uczłowieczać Breivika. Choć w filmie padają zdania o jego smutnym dzieciństwie, a także fascynacji brutalnymi grami wideo, trudno brać je za próbę usprawiedliwienia potwornej zbrodni. Reżyser nie idzie na szczęście w drugą stronę i nie zamienia zamachowca w skandynawskiego Hannibala Lectera. Breivik w stonowanej kreacji Danielsena Lie jawi się jako maniak o przerośniętym ego, któremu najwięcej radości sprawiają listy od "fanów" oraz okładki gazet z jego podobizną. Jest nie tyle trójwymiarową postacią co fabularnym mechanizmem, katalizatorem zachowań innych bohaterów.

Na koniec maleńka łyżka dziegciu. Nie do końca rozumiem, dlaczego Greengrass nakręcił swój film w Norwegii z udziałem lokalnych aktorów, ale z dialogami w języku angielskim. Być może taki był prikaz z góry, od finansującego realizację Netfliksa. Nawet jeśli miało to pomóc "22 lipcowi" w dotarciu do szerszego grona widzów, efekt jest co najmniej dyskusyjny. Nie zmienia to jednak faktu, że reżyser "Kapitana Phillipsa" nakręcił kolejny znakomity i jakże aktualny film. Ku pamięci i przestrodze.
1 10
Moja ocena:
9
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Film "22 lipca" był osobistym sprawdzianem własnej ignorancji względem reszty świata. Zniechęcony... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones