Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję
Najnowszy film Timura Bekmambetowa utwierdził mnie w przekonaniu, że jeśli Hollywood naprawdę jest w kryzysie, to na pewno nie przez chciwość producentów, falę remake’ów, sequeli i rebootów ani infantylną publiczność, lecz przez zanik poczucia humoru. No bo do czego to podobne, żeby nawet film o Abrahamie Lincolnie, który poluje na wampiry z siekierą, a pod Gettysburgiem szmugluje dla swoich wojsk srebrną amunicję, opowiadany był z powagą godną apelu na Święto Niepodległości?

Bekmambetow przyjechał do Hollywood z Rosji, gdzie dał się poznać jako dziecko dwóch światów, zawieszone między wielką tradycją rodzimej literatury, z Bułhakowem na czele, a spuścizną zachodniego kina akcji. Na miejscu nakręcił "Wanted – Ściganych", film nacechowany tym samym inscenizacyjnym szaleństwem co jego autorski dyptyk "Straż nocna/dzienna". Potem spotkał Tima Burtona – twórcę, któremu świat przesłonił Johnny Depp i który, jak śmiali się twórcy "Miasteczka South Park", nie nakręcił oryginalnego filmu od czasu "Soku z żuka". Efekt ich współpracy jest dokładnie taki, jak można się było tego spodziewać – nużący, odtwórczy i dęty.



Początek, gdy młody Abraham próbuje zemścić się za śmierć matki na przedstawicielu nieśmiertelnej rasy, to najlepsza część utworu. Film wydaje się wtedy rodzajem pastiszu gotyckich opowieści grozy, w których inscenizacja i styl są wszystkim, a ekranową rzeczywistość tworzy głównie scenograf. Jednak wraz z pojawieniem się na ekranie fircykowatego Dominica Coopera, misternie budowany nastrój idzie w diabły. Bohater Coopera pokazuje Lincolnowi, jak zabijać krwiopijców, a potem, chcąc przekuć jego bolesne wspomnienia w śmiercionośną broń, każe mu wrócić pamięcią do umierającej rodzicielki i ściąć drzewo jednym uderzeniem siekiery. Lincoln ścina dębisko, werble grają, siekiera lśni w słońcu, mentor kiwa głową z aprobatą, brakuje tylko orła na niebie i salwy z karabinów. Potem jest już w zgodzie z pewną filmową maksymą: każdy posiłek to bankiet, każda wypłata to fortuna, a każda formacja to parada.

Bohater dekoruje krwią kolejne piwnice, a w wolnych chwilach dojrzewa do odpowiedzialności za podzielony naród. Zakochuje się, miota, cierpi i sadzi pod jaworem smętne frazy o poświęceniu, odwadze i stracie. W ogóle słowa leją się tu jak z odkręconego kranu. Wszyscy spinają pośladki i wyprostowani paplają o najwyższych cnotach, a potem, jak gdyby nigdy nic, idą tłuc synów nocy. Ekranowa bitka nie daje jednak frajdy – jest choreograficznie uboga i cierpi na brak oryginalności. Lincoln wiruje i wariuje, masakruje i matriksuje, ale nie pomagają mu nawet balansujące na granicy idiotyzmu i geniuszu sekwencje w rodzaju pojedynku wśród stada rozpędzonych koni.

Mashup, gatunek literacki, z którego film Bekmambetowa się wywodzi, czerpie narracyjną energię właśnie ze zderzenia poważnego tematu z jego niepoważną parafrazą. To kiepska literatura i choć mówi się, że kiepską literaturę łatwiej zamienić na dobry film, "Abraham Lincoln" temu przeczy. Jeśli Hollywood wreszcie da im zielone światło, następne w kolejce będą dumne, uprzedzone i walczące z zombie bohaterki Jane Austen.    


Moja ocena:
2
Michał Walkiewicz
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje