Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Recenzja filmu

Czy androidy śnią o elektrycznych Obcych?

"Prometeusz" wylądował. Widzowie, którzy wznosili modły do porucznik Ellen Ripley, kolekcjonowali gadżety z wiadomej serii i ulokowali swoje nadzieje u Pana Boga na ganku, mogą spać spokojnie. Film Ridleya Scotta nie bezcześci legendy "Obcego". Choć fabuła i stylistyka nawiązują do arcydzieła science fiction, reżyser odcina się od niego zarówno w warstwie narracyjnej, jak i gatunkowej. I tak jak przypuszczaliśmy, to jego najlepszy film od lat - wakacyjny blockbuster z dreszczykiem i ambicjami, w których realizację żaden poczytalny scenarzysta chyba nie wierzył. 

Utwór zaczyna się sceną zagłady życia i jego ponownych narodzin. Najpierw człekokształtna istota wypija tajemniczą czarną substancję, a potem w paroksyzmach drgawek rozkłada się na dnie rzeki, dając początek prostym jednokomórkowcom. To, co dla Malicka byłoby kinową epifanią, a dla Danikena "nudnym poniedziałkiem", dla Scotta jest przede wszystkim manifestacją wiary w kreacyjny żywioł kina. Ekranowy humanoid (a także otaczająca go bujna flora) wykreowany jest z taką dbałością o szczegóły i porusza się w tak naturalny sposób, że równie dobrze mógłby przez najbliższe dwie godziny zajadać wadowickie kremówki. To uczucie nie słabnie zresztą przez cały seans;  dopieszczonego technicznie, niezrównanego pod względem scenografii, kostiumów, efektów specjalnych i concept designu "Prometeusza" zasilają estetyczne paradoksy: lokacje są jednocześnie ascetyczne i barokowe, kosmiczne skafandry skromne i bogate w detale, zaś sceny akcji - efektowne i kameralne zarazem.

W kosmogonii starego-nowego uniwersum Scotta czołowe miejsce zajmują Inżynierowie - rasa, która najprawdopodobniej podarowała życie (i ogień) człowiekowi. Na ich poszukiwania wyrusza tytułowym statkiem ekspedycja naukowa pod przewodnictwem Elizabeth Shaw (Noomi Rapace) i Charliego Hollowaya (Logan Marshall-Green). Ona trwa w katolickiej wierze mimo bezpłodności i pamięci o bolesnej śmierci ojca. On chce potwierdzić istnienie Inżynierów, żeby usankcjonować swoją niewiarę. Dopiero odkrycie, że ważniejsze od filozoficznych pytań jest ratowanie własnej skóry, zmieni ich stosunek do bogów i ludzi.



Zderzenie postaw Shaw i Hollowaya to jeden z wielu wątków, na które Scott nie ma pomysłu i w których z czasem pojawiają się dziury logiczne wielkości strusiego jaja. Podobnie jest zresztą z sensacyjną intrygą, skupioną wokół korporacyjnej harpii Meredith Vickers (Charlize Theron). Istotniejsze dla symbolicznego wymiaru fabuły wydają się wobec tego dwie inne postaci  - zahartowany kapitan Janek (Idris Elba) i android David (Michael Fassbender). Ten pierwszy, z nieocenioną pomocą muzyki (kompozycje Marka Streitenfelda na "williamsową" nutę), kieruje uwagę widza na przygodowy rodowód opowieści - z małym akordeonem i w niechlujnym t-shircie przypomina kosmicznego kowboja, który w razie niebezpieczeństwa zakasa rękawy i bez gadania robi to, co należy. Ten drugi ma odsyłać do ulubionego dialogu, prowadzonego przez Scotta w jego trylogii sci-fi. Tego między człowiekiem i maszyną.

David ogląda "Lawrence'a z Arabii" - film o oficerze imperium brytyjskiego, który w interesie swojego mocarstwa zdobywa wpływy wśród Arabów. To nazbyt czytelna metafora, ale reżyser z pomocą kapitalnego Fassbendera wyciąga z niej, ile może. W oscarowym filmie Davida Leana jest pamiętna scena triku z zapałką, którą główny bohater gasi między palcami. "Cała sztuka w tym, by zlekceważyć ból" - mówi. David uczy się tej frazy na pamięć, ale nie potrafi pojąć jej znaczenia, bo nie zna ani bólu fizycznego, ani bólu poświęcenia. Dąży do realizacji celów, które mu wdrukowano i jest w swoim dążeniu nieprzejednany. Nieprzypadkowo Scott każe mu dyskutować z Hollowayem, a w jednej ze scen stawia między nimi znak równości. Pytanie zadaje retoryczne, ale lepsze takie niż żadne: jak niebezpieczny potrafi być bezrefleksyjny, zafiksowany na celu "człowiek-maszyna" - ten, który beznamiętnie gasi palcami kolejne zapałki?

Powinowactwa z serią o Obcych szybko wychodzą na jaw, lecz autor trzyma je w ryzach i dba o autonomię historii. Znajdziemy tu "prototypy" znanych i kochanych monstrów, korytarze z koszmarów H.R. Gigera i podłużne "wazy" przywodzące na myśl skórzaste, obce jaja. Usłyszymy znajome linijki dialogów i pamiętne akordy grozy. Fani poczują się dopieszczeni, a nowi widzowie (są tacy?) nie będą mieli przykrego wrażenia waletowania w cudzych włościach. Otwierający furtkę do kolejnych części epilog jeszcze wyraźniej obrazuje zmianę profilu kina sci-fi à la Ridley Scott. Filmowa parafraza słów Ripley z "Obcego" wydaje się z tak innej bajki, że równie dobrze mogliby ją wygłosić bohaterowie "Star Treka" albo "Transformers". Znak czasów?


Moja ocena:
8
Michał Walkiewicz
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje