Recenzja filmu

Mirai (2018)
Mamoru Hosoda
Katarzyna Michalska
Haru Kuroki
Moka Kamishiraishi

Familyhood

Geniusz Hosody polega tymczasem na tym, że potrafi opowiedzieć swoją historię w sposób absolutnie nienachalny. Głębia namysłu nad dziecięcym – czy zwyczajnie: ludzkim – doświadczeniem kryje się
Pięcioletni Kun zaczyna płakać. Animowane łezki zbierają się w kącikach oczu, rysunkowa twarz wykrzywia się groteskowo. Efekt jest karykaturalny, a zarazem uderzająco prawdziwy. Kto pamięta, ten wie: tak wygląda amplituda dziecięcego ataku histerii, tyleż komediowego, co dramatycznego. Animowana filmowa forma trafnie chwyta ten niuans. Wypełniając w głowach puste miejsca między kolejnymi klatkami, dostrzegamy prawdę zasugerowaną gdzieś między rysunkowym uproszczeniem a rysunkowym przejaskrawieniem. Stara zasada: by zobaczyć coś wyraźniej, często trzeba spuścić z tonu. W "Mirai" Mamoru Hosoda, reżyser "Wilczych dzieci" i "O dziewczynie skaczącej przez czas", robi właśnie to: pochyla się nad zwyczajnością, dostrzegając w niej niezwykłość. Jakby uświadomił sobie, że jest już wystarczająco dużo fantastyki w czymś tak prostym jak spojrzenie dziecka na świat. 


Kusi, by nazwać "Mirai" przedszkolną wersją "Opowieści wigilijnej". W książce Dickensa stary, skwaszony Scrooge musiał nauczyć się empatii. W filmie Hosody – podobnie. Jego egoista ma co prawda zaledwie pięć lat, ale to przecież wiek, w którym egoizm jest drugą naturą. Mały Kun prowadził dotychczas beztroskie życie jedynaka, ale narodziny młodszej siostry burzą jego dotychczasowy świat. Chłopiec nie zamierza dzielić się pozycją oczka w głowie, ale odwiedzający go tajemniczy, nadprzyrodzeni goście – niczym trzy Dickensowskie duchy – nauczą go patrzeć życzliwiej. 

Jak u Dickensa, fantastyka jest tu tyleż atrakcją, co po prostu fabularnym wytrychem, metaforą; Hosoda ma ciastko i zjada ciastko. Kto nie wierzy w psy zmieniające się w ludzi albo przybywające z przyszłości rodzeństwo, ten zawsze może czytać "Miraiabsolutnie przyziemnie: oto opowieść o dziecku, które tłumaczy sobie rzeczywistość za pomocą baśniowych przenośni. Niestworzone transformacje, magiczne podróże i inne cuda są tu przecież tylko wypadkową poszerzającej się dziecięcej świadomości. Symbolem dziecięcego ego, które zaczyna robić w swoim świecie miejsce dla innych. 


Nieprzypadkowo "Mirai" ma epizodyczną strukturę: wizyta każdego zagadkowego gościa jest kolejną lekcją. Hosoda naśladuje tu logikę procesu dojrzewania: dwa kroki w przód, krok w tył. Trudności nie kończą się przecież z rozwiązaniem jednego kłopotu, życie płynie dalej. Reżyser portretuje rodzinę jako kłącze takich właśnie, prywatnych i wspólnych, problemów. Kun ma problemy z akceptacją siostrzyczki, ale równie dużym wyzwaniem będzie dla niego nauka jazdy na rowerze. Ta z kolei pogłębia relację chłopca z ojcem, dzielnie próbującym stanąć na wysokości zadania. Rodzice tymczasem walczą ze stresem i zmęczeniem, lawirują między pracą a domem, między szczerym zaangażowaniem a pozowaniem na "dobrego rodzica", między wyrozumiałością a wyrzutami sumienia (co ciekawe, klasyczny japoński patriarchat staje tu na głowie: mama-bizneswoman spędza cały dzień poza domem, tata-architekt siedzi wciąż na miejscu). Hosoda obserwuje (czy raczej: animuje) jednak nie tylko codzienność. Pokazuje też, jak odbija się w niej przeszłość i przyszłość.

Prawdziwą rewolucją w życiu Kuna okazuje się przecież moment, kiedy dostrzega związek między swoim a cudzym doświadczeniem. Kiedy uświadamia sobie, że jego rodzice też byli kiedyś dziećmi (szok!) i wpisuje swoją osobę w pewną większą opowieść. Chłopiec uczy się, że to, kim jesteś, w równej mierze kreują ci, którzy cię otaczają (otaczali, będą otaczać). Reżyser – jak przystało na faceta, który nakręcił kiedyś film o dziewczynie skaczącej przez czas – kreśli tu linię łączącą to, co było, z tym, co będzie. Historia rodziny urasta do rangi prywatnej mitologii, a akceptacja tego dziedzictwa jest aktem dojrzenia do bycia sobą. "Mirai" pokazuje, jak "ja" zostaje zdefiniowane przez pogodzenie się z "my". 


I jeśli brzmi to wszystko zbyt wydumanie, bez obaw, to tylko recenzenckie ego przy pracy. Geniusz Hosody polega tymczasem na tym, że potrafi opowiedzieć swoją historię w sposób absolutnie nienachalny. Głębia namysłu nad dziecięcym – czy zwyczajnie: ludzkim – doświadczeniem kryje się za elegancką prostotą kreski. Mamy tu więc zwykłe kinowe przyjemności: scenę slapstickowych podchodów Kuna i jego siostry, dramatyczną sekwencję na dworcu kolejowym, czy ot, fascynujące bogactwo animowanego szczegółu. Każda z tych atrakcji podszyta jest jednak – z braku lepszego słowa – mądrością. W efekcie niemal każdy widz powinien znaleźć tu coś dla siebie. Dla dzieci "Mirai" będzie serią fantastycznych perypetii bohatera, który zmaga się z tymi samymi problemami, co oni. Dla rodziców będzie to poetycka medytacja nad figurą człowieka-w-rodzinie. Zarazem specyficznie japońska i uniwersalna; jedyna w swoim rodzaju, ale zrozumiała pod każdą szerokością geograficzną. Okej, "dla każdego" oznacza zazwyczaj po prostu "dla nikogo". Nie tym razem.
1 10
Moja ocena:
8
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones