Recenzja filmu

Mocny człowiek (1929)
Henryk Szaro
Gregori Chmara
Agnes Kuck

Evviva l'arte!

Cudze chwalicie, swego nie znacie. Wszak, kto nie słyszał o takich dziełach międzywojennego kina ekspresjonistycznego jak np. "Nosferatu" czy "Gabinet doktora Caligari". W czasach windowania
Cudze chwalicie, swego nie znacie. Wszak, kto nie słyszał o takich dziełach międzywojennego kina ekspresjonistycznego jak np. "Nosferatu" czy "Gabinet doktora Caligari". W czasach windowania landszaftów lub mniej ambitnych filmów, oczywiście, pietyzm do wyżej wymienionych produkcji uważam za bardzo istotny i wręcz ostentacyjny. Warto jednak pamiętać – w tej walce z kiczem – o rodzimej tradycji filmowej, która też jest niczego sobie.

"Mocny człowiek" jest jednym z ostatnich polskich ekranizacji epoki kina niemego. Ten dramat psychologiczny powstał w 1929 roku i odniósł wielki sukces, o czym świadczy jego sprzedaż do innych krajów.

Opowiada o historii Henryka Bieleckiego, pisarza, który cierpiał na brak weny, a może i nawet na brak talentu. Zazdrość, strach przed biedą i – paralelnie – pragnienie sławy i bogactwa, doprowadza go do parszywego czynu – morderstwa. Ofiarą staje się jego przyjaciel, Jerzy Górski, który jest notabene narkomanem, zbliżającym się przez swe uzależnienie ku śmierci, ale również dobrze prosperującym artystą. Bielecki wie o tym, zna jego niewydane dotąd arcydzieło, zdaje sobie też sprawę, że - biorąc pod uwagę stan zdrowia Górskiego – łatwo może on przedawkować morfinę. Z niesłychaną pruderią namawia go więc do jej zażycia, po czym Górski umiera. Następnie kradnie jego rękopisy i wydaje je pod swoim nazwiskiem. Książka okazuje się hitem. Rychło Bielecki zdobywa uznanie i majątek. Jednak powierzchowne zaspokojenie materializmu i konsumpcjonizmu, nie może uśmierzyć na długo jego sumienia tudzież duszy. Zaczyna coraz częściej wstydzić się swojego czynu, moralność odżywa w nim, a sława go przerasta. Artysta popada w "zakałapućkanie" tj. zaczyna tracić grunt pod nogami. Z powodu strachu i mętliku w głowie, gotów jest popełniać kolejne zbrodnie, byle tylko jego tajemnica nie wyszła na jaw. Aczkolwiek z powodu wzrastającego poczucia winy, prowadzi ze sobą wewnętrzną walkę, chyląc się coraz bardziej ku upadkowi.

Film w reżyserii Henryka Szaro jest adaptacją dramatu psychologicznego samego Stanisława Przybyszewskiego – lidera Młodej Polski, "naczelnego dekadenta RP". Dobrze by było na chwilę zatrzymać się przy tym nazwisku, gdyż przedstawienie jego pisarskiego credo pozwoli na łatwiejsze zrozumienie problematyki dzieła. Jestem bowiem zdania, że film wiernie oddaje koncepcję twórczą tego luminarza z czasów fin de siècle.
 
Założenia programu Przybyszewskiego są analogiczne z konwencją filmu. Mam nadzieję, że nikomu nie muszę przybliżać życiorysu Stacha. Jeśli ktoś go nie kojarzy – obowiązkowo do książek! Toteż skupię się na jego koncepcji dramatopisarskiej. Otóż, w jego twórczości nie ma się czego doszukiwać oprócz osobowości głównych bohaterów. Nie było u niego miejsca na opisy otoczenia, zjawiska społeczne, przyrodę, nieistotne szczegóły np. wygląd postaci. Liczyło się tylko "metafizyczne wnętrze", indywidualizm jednostki. Owe indywidua miały zaś tragiczny stan psychiczny, były o jeden krok do szaleństwa. Ot... dekadencja, dysforia, weltszmerc, malkontenctwo, eskapizm, defetyzm, schopenhauerzym, mizantropia, kontestacja, dysforia, wyuzdanie, gaskonada, lampartowanie się, anihilacja i inne typowe dla Młodej Polski etcetery. Fabuła więc w dramatach Przybyszewskiego miała znaczenie drugorzędne, była – co tu dużo pisać – mizerna. Priorytet – życie wewnętrzne delikwentów. I tak w rzeczy samej prezentuje się również sam film. Jestem jak najbardziej kontent z takiej wierności oryginałowi. Tak ma właśnie być!

Do oddania właściwej atmosfery przybyszewszczyzny przyczyniły się w dużej mierze zdjęcia, muzyka i gra aktorska. Oczywiście, trzeba na nie patrzeć z lekkim przymrużeniem oka. Dla współczesnego widza niektóre sceny mogą bowiem wydać się naiwne, ale tak jest przecież z każdym starym filmem. Tak samo jak gra aktorska – dzisiaj wydaje się egzaltowana i pretensjonalna, choć dla mnie i zapewne dla wielu z państwa, ma swój niepowtarzalny urok. Muzyka zaś jest współczesna – autorstwa zespołu Maleńczuk Tuta Rutkowski Super Trio. Dobrze dopasowuje się do aparycji filmu. Akompaniament cechuje mrok i zgroza – tak jak na dekadenckie dzieło przystało. Niemniej jednak, w porównaniu z muzyką z "Nosferatu" – plasuje się na gorszej pozycji. O zdjęciach nie będę się rozwodził, wystarczy jedno słowo – ekspresja!
 
Konkludując, jak najbardziej polecam wszystkim ten film, a w szczególności absztyfikantom Młodej Polski i niemego kina ekspresjonistycznego. Cóż może być lepszego od młodopolskiego dzieła samego mistrza Stacha P., zekranizowanego w dwudziestoleciu? Już sama świadomość tego zestawienia może wprowadzić w melancholię i zachwyt. Ale film broni się sam. Nie odstaje od swoich ówczesnych europejskich pobratymców, a niektórych nawet przerasta. Ja jestem syty. Panie Przybyszewski, Panie Szaro - chapeau bas i Evviva l’arte!  
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones