Recenzja filmu

Wojna (2025)
Alex Garland
Ray Mendoza

Wojna o wojnę

Ray Mendoza brał udział w misji w Iraku. W 2006 roku w Ramadi wraz ze swoim plutonem Navy SEALs przygotowywał pozycje snajperskie w ramach operacji piechoty morskiej. Niespełna dwadzieścia lat
Wojna o wojnę
Wojna to jeden z najbardziej wyeksploatowanych tematów w dziejach kina. Na ekranie bywa ona widowiskiem, moralnym napomnieniem albo koszmarem cierpienia i krwi. Czy da się o niej powiedzieć coś nowego? Film tandemu Ray Mendoza i Alex Garland udowadnia, że jak najbardziej. U nich wojna jest nudą, prozą, codziennością, które w jedną chwilę zamieniają się w krwawy absurd – feerię pyłu i flaków. "Wojna" to hiperrealistyczna analiza przypadku, która – również przez wymowny tytuł – urasta do rangi symbolu. Ale jednocześnie to film niezwykle kontrowersyjny politycznie – bo pochylający się tylko nad jedną stroną konfliktu, jedynie w niej widzący cierpiące ofiary. 


Ray Mendoza brał udział w misji w Iraku. W 2006 roku w Ramadi wraz ze swoim plutonem Navy SEALs przygotowywał pozycje snajperskie w ramach operacji piechoty morskiej. Niespełna dwadzieścia lat później napisał scenariusz i wyreżyserował wraz z Garlandem dokładną rekonstrukcję wydarzeń dnia, który na zawsze odmienił życie jego i pozostałych żołnierzy. Z tego względu na pierwszy plan wysuwa się szczegółowość relacji, przywiązanie do detalu, wręcz hiperrealistyczne podejście do procesu rekonstrukcji. Ale ma to swoje koszty. Ograniczenie się do punktu widzenia reprezentanta jednej strony konfliktu, który – dodatkowo – opowiada o przeżytych wydarzeniach z perspektywy ofiary, redukuje moralną i polityczną warstwę historycznych wydarzeń do jednej słusznej wizji. 

Akcja filmu zamyka się w kilkunastu godzinach. Zaczyna w środku nocy, gdy amerykańscy żołnierze zajmują jeden z domów, by zrobić z niego punkt obserwacyjny. Wybudzają śpiące rodziny, wyburzają ścianę, zachowują się jak agresorzy nieprzejmujący się ludnością cywilną. Kilka godzin później, gdy domowników zamknięto w jednym pokoiku, rozpoczynają obserwację. To długa, żmudna i bardzo nieefektowna część pracy wojskowych. Za całą dramaturgię musi wystarczyć śledzenie podejrzanych mężczyzn przez lunetę snajperki, nasłuchiwanie enigmatycznych komend przez krótkofalówki i obserwowanie ruchów ludności z perspektywy dronów.


Ale łatwo się domyślić, że to tylko cisza przed burzą – twórcy celowo wprowadzają widownię w stan uśpienia, by za chwilę ją wybudzić głośnym "bum!". I dzieje się tak całkiem dosłownie, bo w momencie, gdy do okupowanego pokoju zostaje wrzucony przez otwór w ścianie granat. W wyniku wybuchu ranny zostaje jeden z żołnierzy, którego trzeba ewakuować, a to wymaga kolejnych rozmów, długich minut oczekiwania i przygotowywania strategii wyprowadzenia rannego. Chwilę później wojenny zamęt wybuchnie z całą mocą, rozrzucając wnętrzności, raniąc, okaleczając i przeszywając bólem do granic. 

Twórcy starają się wytworzyć efekt szoku. Film rozpoczyna scena, w której żołnierze oglądają w wielkim podnieceniu teledysk do piosenki Erica Prydza "Call on me" pełen seksownych sportsmenek. Mężczyźni krzyczą, wiwatują, śmieją się i świetnie bawią. Od razu widzimy, że to zgrany zespół, pełen życia i energii. Kolejne minuty filmu, rozgrywające się już w zajętym domu, ten sąd potwierdzają. Koordynacja jest znakomita, zwierzchnictwo profesjonalne, strategie wykonywane perfekcyjne. Nie tylko bawić potrafią się razem, ale również pracować. I dbać o siebie. Bo gdy dochodzi do ataku, zrobią wszystko, by wesprzeć kompana, uciskając rany i oszukując – że to nie po niego idzie ratunek medyczny. 


Twórcom zależy, byśmy polubili tych chłopaków, byśmy się do nich przywiązali, żeby nam na nich zaczęło zależeć. Również w tym celu zebrali śmietankę młodych, świetnych aktorów, których widok na ekranie dodatkowo wywołuje dobre skojarzenia: Joseph Quinn znany jest choćby ze swojej charakterystycznej roli z ostatniego sezonu "Stranger Things", Cosmo Jarvis to odtwórca głównej roli w cenionym serialu "Szogun", Charles Melton kradł ostatnio serca w "Obsesji", Michael Gandolfini jest aktorem z każdym filmem zyskującym na popularności, podobnie zresztą jak Kit Connor i Taylor John Smith. A samego Raya Mendozę zagrał D'Pharaoh Woon-A-Tai, znany z "Rdzennych i wściekłych". Trudno nie sympatyzować z tak utalentowaną zgrają aktorów, którzy już wkrótce zawładną Hollywoodem. 

Tym bardziej że reżyserzy doskonale wiedzą, co robią. Ograniczają czas i miejsce, oczyszczają przekaz ze wszystkiego, co zbędne i niepotrzebnie widowiskowe. Skupiają się na twarzach i osobowościach bohaterów – byśmy w każdym dostrzegli człowieka owładniętego skrajnymi emocjami: od skupienia i odpowiedzialności przez współczucie i solidarność po strach i rezygnację. Z tym większą mocą uderza w nas absurd wojny – niepotrzebnie przelewana krew, rozrzucane wnętrzności, poharatane ciała, pogrążone w konwulsjach cierpienia. Teza filmowców jest jasna: wojna to niepotrzebny ból. Ale również – honor, współpraca, braterstwo. Ale tylko wewnątrz jednej ze stron konfliktu. 


Film Mendozy i Garlanda przyjmuje skrajnie amerykański punkt widzenia – choć już od dawna wiemy, że wojna w Iraku do sprawiedliwych i potrzebnych nie należała. Szkoda, że twórcy nie byli wstanie wznieść się ponad polityczne podziały i nie zuniwersalizowali przekazu – pokazując, że niepotrzebne ofiary padały po obu stronach konfliktu; że wojna jest piekłem zawsze i dla wszystkich. A nie tylko dla Amerykanów, którzy – przecież – sami ten konflikt wywołali. Ale trudno jest tego oczekiwać od człowieka, który sam był zaangażowany w jedną ze stron, przeżył przedstawiane wydarzenia i wyszedł z nich z ogromną traumą. Trudno relatywizuje się własne doświadczenia – szczególnie tak drastyczne. Nie w porządku byłoby również odbierania heroizmu mężczyznom uwikłanych w tę sytuację przez rządzących. Faktem jednak pozostaje, że ideologia bardzo mocno przesłoniła w tym przypadku świetną reżyserską robotę.  
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?