Serial jest trudny w odbiorze. Ilość nieszczęścia, zbędnej śmierci i przemocy pokazanej w dość realistyczny sposób sprawia, że miałem kłopoty, aby wgryźć się w tę opowieść.
Dopiero w czwartym odcinku zaczęły pojawiać się promyki nadziei. Ludzie, którzy chcieli nieść miłość i dobro dla innych. A w piątym odcinku (na łącznie 6) zrozumiałem, że mormoni są tu alegorią Izraelczyków, społeczności, która prześladowana i mordowana dokonuje wewnętrznej przemiany i z owiec staje się wilkami, z ofiar drapieżnikami.
Autentyczna historia rzezi, za którą stali mormoni w Utah, jest potraktowana bardzo luźno przez filmowców. Całe wydarzenie przebiegło inaczej (nie mniej ciekawie, jeśli zstanawia Was moja opinia), ale tu służy, według mnie, jako komentarz tego, co widzimy obecnie w wiadomościach telewizyjnych. I w tym sensie ten zabieg miał sens. Choć skoro to serial, szkoda, że nie mogliśmy być świadkami tej przemiany mormońskiej społeczności. Zrozumieć ją i być może ocenić nie zero-jedynkowo.
Komentarz jest jednoznaczny — jesteście złolami, kłamcami i staliście się tym, co was prześladowało.
W serialu jest też bardziej kameralna i typowa opowieść o tajemniczym, silnym mężczyźnie i kobiecie z dzieckiem, która początkowo zmuszona jest kryć się za jego ochroną, a później rodzi się więź. I choć opowieść jest interesująca, to chyba ona mnie zatrzymała przy serialu ostatecznie, to jest też dość sztampowa. Nie ma w niej nic, co by zaskakiwało. Widzieliśmy to już nie raz.
Jest też w serialu mocny wątek sympatyzowania z natywnymi Amerykanami. Choć dzicy, to więcej w nich miłości, wrażliwości i prawdy niż w białych najeźdźcach. Ale to też już widzieliśmy, choćby w arcydziele Tańczący z Wilkami.
Gdy skończyłem oglądać całość, zastanawiałem się, o czym właściwie to było. Poza skojarzeniem mormoni równa się Izraelczycy i Dziki Zachód to było piekło na ziemi (ale to było i w "1883" i w "1923"), nie widzę tu wartości dodanej. Być może ja tego nie widzę i ktoś mi jest w stanie podrzucić treść, dla której warto było ten serial zrealizować.