Im dalej w las tym gorzej. Serial zapowiadał się bardzo ciekawie i od początku wywarł na mnie pozytywne wrażenie, poza kilkoma szczegółami, które z każdym kolejnym odcinkiem urastały do rangi szpilki w oku.
1) Splot nadzwyczajnych zbiegów okoliczności, jak np. wtedy, kiedy pierwszy raz zastawili zasadzkę na morderce wykorzystując do tego chłopca/dziewczynkę. John i ten Żyd zostali zagadani w momencie, kiedy chłopiec „przynęta” dawał znak, że rozpoznał sprawce. INCREDIBLE.
2) Nie wykreowałem z Sarą żadnej „pozytywnej” relacji typu widz ↔ bohater. Na początku byłem jej obojętny, aż później z odcinka na odcinek przyprawiała mnie o co raz to większy ból głowy. Mroczny klimat serialu, który rozgrywa się wokół dwóch świrów i wielu morderstw pomiędzy nimi obyłby się bez wątku kobiety w XIX-wiecznym Nowym Jorku.
3) Ostatni odcinek powinien pozostawić po sobie dobre wrażenie. Szkoda, że w tym przypadku tytuł „Requiem” mógłby równie dobrze zostać zamieniony na „Planeta Singli” Najpierw dostajemy rakietę w postaci wyznania miłosnego i pocałunku Johna i Sary. Później przyprawiająca o łzy w oczach rozmowa dr. Kreizlera z Sarą. Następnie scena dziewczyny z młodym Żydem. Nie wspomnę już o Johnie, który tak silnie przywiązał się do tego chłopca.
Btw. John z tą świecą w ostatnim odcinku wygląda jak Nicolas Cage w „Skarbie Narodów”
6/10 za pierwsze wrażenie i ciekawy pomysł.