Do serialu „Dandadan” podchodziłem dwukrotnie. Za pierwszym razem odpadłem w połowie pierwszego odcinka. Mam swoje xx lat, poważną pracę (przynajmniej lubię tak myśleć), dzieci, rodzinę – wiecie, te sprawy. Dlatego mój poziom tolerancji na filmowy bu****t ustawiony jest dość nisko. I wiecie co? Serial mnie kupił.
Obejrzałem wszystkie odcinki w jedno popołudnie – ostatni raz coś podobnego przeżyłem jakieś 15 lat temu przy „Breaking Bad”. Następnie sięgnąłem po mangę, pierwszą w moim życiu. Od tamtej pory minął już miesiąc, a wciąż zastanawia mnie jedno: jak to możliwe, że polubiłem serię, której leitmotiv to kradzież organów rozrodczych współbohatera przez złego ducha, i to jeszcze w kontekście inwazji kosmitów?
Chyba to rozgryzłem. „Dandadan” to mieszanka totalnego absurdu i japońskiego humoru, który przypomina momentami surrealistyczne teleturnieje z Kraju Kwitnącej Wiśni. Do tego dochodzi infantylny i, nie oszukujmy się, absurdalny główny wątek. Ale tu jest haczyk. Kiedy już myślisz, że poziom wybuchów, walk i absurdu osiągnął zenit, dostajesz w twarz czymś tak poruszającym, jak siódmy epizod.
To co daje do myślenia i łapie za serce, poprzez kontrast z tym co mieliśmy jeszcze chwilę wcześniej zaskakuje i wydaje się być jeszcze bardziej osadzone w rzeczywistości. Uczucia i relacja bohaterów wydaje się być przez ten kontrast jeszcze bardziej naturalna i realna i przez chwilę można znowu poczuć się jak dzieciak stremowany pierwszą randką.
Nikt nie lubi poniedziałków, natomiast na pewno ten dzień umila kolejny odcinek mangi od Yokinobu Tatsu.
Pozdrawiam i zapraszam do komentowania!