Nie jestem specjalnym fanem profesji zwanej recenzowaniem, czy ocenianiem sztuki. Gdy myślę o
profesjonalistach w tej dziedzinie, do głowy zawsze przychodzą mi słowa Gombrowicza, zdaniem
którego krytycy literaccy, to w gruncie rzeczy również literaci, tyle, że ten ich rodzaj, którym się nie
udało, którym zabrakło ducha, iskry, wyobraźni czy talentu, w skutek czego zamiast tworzyć,
poczęli sądzić. Gombrowicz taki stan rzeczy nazywa oczywiście kompletnym absurdem, a mi z
kolei, być może ze względu na słabość do samego Witolda, trudno jest się z nim nie zgodzić.
Pewnie między innymi dlatego nim jeszcze powziąłem poważną próbę napisania czegokolwiek
sensownego w odniesieniu do najnowszego dziecka HBO, postanowiłem zadać sobie pytanie, co
na temat pojęcia krytyki filmowej powiedzieć mógłby tytułowy bohater serialu „Detektyw” – Rust
Cohle (w tej roli Matthew McConaughey). Pierwsze co przyszło mi do głowy to wielce
prawdopodobna negacja samej koncepcji krytyki obiektywnej. Cohle stwierdziłby pewnie z
typowym dla siebie spokojem i pewnością w głosie, że nie istnieje nic takiego jak obiektywna
krytyka; że to kompletna mrzonka; że to, iż jedna rzecz nas pociąga i fascynuje a inna nudzi, jest li
tylko wynikiem genów i doświadczeń zabranych podczas życia; że, w końcu, jeżeli powstaje
jakakolwiek wartość w wyniku naszego spotkania ze sztuką (coś o czym warto byłoby mówić czy
pisać) to może mieć ona wymiar wyłącznie subiektywny. Nie mam oczywiście stuprocentowej
pewności, że Cohle udzieliłby odpowiedzi w podobnym tonie, jednak gdyby tak było, raczej nie
kłóciłbym się z nim dzisiaj w tej kwestii. Po pierwsze dlatego, że z Cohlem chyba w ogóle lepiej
jest się nie kłócić, a po drugie taka optyka problemu nawet mi w tym momencie odpowiada.
„Detektyw” bardzo szybko stał się dla mnie czymś więcej niż tylko kolejnym obrazem wideo,
bodźcującym moje zmysły. Właściwie to całość przeszyła mnie w sposób tak unikalny i osobisty, iż
pisanie z innej perspektywy niż właśnie osobista, bezpretensjonalnie subiektywna, byłoby chyba
swoistym marnotrawstwem. Przepraszam zatem wszystkich urażonych poniższą formą; wszystkim
„przeszytym” podobnie do mnie, wysyłam znaczący uśmiech.
Do rzeczy: „Detektyw” to dynamit. Uderza, rozsadza, nie pozostawia złudzeń. To trochę jak
oglądanie na żywo niebezpiecznych eksplozji z najbliższej możliwej odległości – tak bliskiej, iż
niedającej najmniejszych szans na przeżycie. Z tą oczywiście różnicą, że po „Detektywie” zamiast
popaść w wieczny sen, szerzej otwieramy oczy, być może nawet się budzimy. Powiedzieć o
produkcji Pizzalatto, iż jest to genialnie skręcony, nieskazitelnie zagrany i trzymający w
niecodziennym, specyficznym (intensywnym i ciągłym, ale niekoniecznie widowiskowym) napięciu
dreszczowiec, sięgający do najlepszych z możliwych wzorców, to w zasadzie powiedzieć bardzo
niewiele. Oczywiście wszystkie te określenia są ważne i pasują tutaj jak ulał – rzecz jednak w tym,
że mamy do czynienia z czymś jeszcze, czymś czego absolutnie nie wolno przegapić.
Niemiłosiernie zagęszczający się klimat, ścieżka dźwiękowa dobrana z wyczuciem godnym
Tarantina, szalenie wyraziste ale absolutnie nieprzerysowane postacie, dialogi rzucające na
kolana, sceny akcji chwytające za szyję i przyciskające twarze do ekranów telewizorów, tysiące
drobiazgów i wskazówek doprowadzających do tego, iż widzowie prowadzą w swoich domach
osobne, prywatne śledztwa, szalona dbałość o szczegóły… nie pamiętam już, w którym momencie
oglądania odniosłem wrażenie, że twórca tego działa urodził się chyba przede wszystkim po to, by
go zrealizować; że ten pomysł musiał żyć, zmieniać się i dojrzewać w nim bardzo długi czas; że za
pośrednictwem ofiarowanej nam formy i treści odkrywa przed widzami miliony zakamarków
własnej głowy; że, w końcu, to nie może być „robota na zlecenie”. Nadal żyję z tym wrażeniem.
Nadal nie wydaje mi się ono specjalnie naiwne.
W serialu mamy dwóch głównych bohaterów – prócz wspomnianego Cohle'a, jest też jego partner,
grany przez Woody’ego Harrelsona, Martin Hart. Sam wątek kryminalny serialu (prowadzony
bardzo umiejętnie, bez pośpiechu, z niezwykłym wysmakowaniem) często staje się niezauważenie
wyłącznie tłem dla skomplikowanej, złożonej i w jakimś sensie symbolicznej relacji obu panów. Z
mojego punktu widzenia zresztą, to właśnie gdzieś tutaj tkwi fenomen serialu – to na tym polu
„Detektyw” nie ma sobie równych. To, co na ekranie wyprawia Harrelson nie można nazwać
inaczej niż poezją. Momentami wydaje się wręcz, że grana przez niego postać, paroma ruchami
szczęki jest w stanie wyrazić więcej treści niż pięciusetstronicowa, wielowątkowa powieść
kryminalna z elementami science fiction. Kim jednak dokładniej jest w „Detektywie” Martin Hart?
Na pierwszy rzut oka to zrównoważony, ustabilizowany, raczej konserwatywny a w opinii
większości zapewne także poczciwy gliniarz. Nie lubi zbyt mocno zagłębiać się w otaczającą go
rzeczywistość, a swój pragmatyzm wyraźnie traktuje w kategorii zalety, która czyni go po prostu
„normalnym”. Dzięki takiej konstrukcji z przekonaniem w głosie może używać zaimków takich jak
„my” czy „nasze” i czuć się częścią większej całości. Właściwie w pewnych fragmentach Hart staje
się wręcz symbolem, uosobieniem tego abstrakcyjnego, przyjętego przez większość, pozornie
zdroworozsądkowego głosu ogółu, skutecznie urabiającego pojawiające się w społeczności od
czasu do czasu niesforne myśli, słowa czy ludzi. Gdzie jest w tym wszystkim Cohle, a więc
McConaughey? Kim jest w odniesieniu do tego wszystkiego i jaka jest jego rola? Otóż ten staje się
nade wszystko wspomnianą niesforną myślą, która zakłóca porządek i której urobienie okazuje się
sporym problemem. Co gorsza myśl Cohle'a jest myślą wypowiadaną na głos, uzasadnioną,
stanowczą i trudną do ruszenia; jest głosem, który potrafi bez strachu i pardonu wejść w ładnie
wyglądającą układankę społeczną i zdemaskować, obnażyć ją w sposób iście mistrzowski. Na
chłodno, bez specjalnej złości czy ekscytacji dokonuje swoistego striptizu rzeczywistości, po
którym nic nie jest już takie jak było przed momentem.
Osobiście uważam zresztą, że kreacja jaką serwuje nam w „Detektywie” Matthew McConaughey
jest jedną z ciekawszych w historii kina. Rust Cohle to indiwiduum w pełnym tego słowa znaczeniu.
Jest szalenie silny i pewny siebie, piekielnie inteligentny, oczytany, bezpośredni, wielokrotnie
złożony, nonkonformistyczny do granic możliwości, niezwykle pociągający i nieodgadniony. Niemal
nigdy nie ma się pewności, kiedy Cohle w szczery sposób się uzewnętrznia, a kiedy każde jego
kolejne słowo jest wyłącznie przemyślanym środkiem prowadzącym do osiągnięcia konkretnego
celu. Niezależnie jednak od tego z jakim rodzajem monologu Cohle'a mamy do czynienia, trzeba
podkreślić, że to przede wszystkim on zaopatrza „Detektywa” w coś, co wyraźnie wyróżnia serial
na tle konkurencyjnych produkcji – mowa tu o rzeczywistym ogromie treści z zakresu psychologii,
filozofii, etyki, czy religii – treści skutecznie prowokujących widza do refleksji i dylematów na
poziomie prawdziwie akademickim. Sporo tu Schopenhauera, Nietzschego, Ciorana, czy Freuda.
Ale nie tylko.
Pamiętając o niejednoznaczności oraz skrajnie pesymistycznej filozofii życia Cohle'a, nie da się
nie zauważyć jego wyraźnego podobieństwa do kreacji typowych dla filmów Clinta Eastwooda.
Podczas, gdy większość twórców sprzedawała widzom obraz nieskazitelnych super-bohaterów,
ratujących świat przed zagładą, Eastwood konsekwentnie przedstawiał nieco inną wersję
„Ostatnich Sprawiedliwych” – mężczyzn szorstkich, trudnych w obyciu, ale w rzeczywistości, a
szczególnie w chwilach próby, bardziej ludzkich, niż ćwierć ludzkości razem wzięta (w „Gran
Torino” osiągnął być może najwyższy punkt swoich starań). O ile jednak bohaterowie kreowani
przez Eastwooda, mają zazwyczaj konstrukcję stosunkowo prostą, o tyle detektyw Rust Cohle
wydaje się być nie tylko stokroć bardziej skomplikowany, ale jednocześnie w pełni świadomy tak
siebie jak i otaczającej go rzeczywistości. Ta moc jest na tyle wyrazista, iż obserwując go w chwili
prowadzenia przesłuchań, momentami sami mamy ochotę pęknąć, rozpłakać się i wyznać
wszystkie swoje grzechy.
W serialu, prócz Harta i Cohle’a pojawiają się naturalnie inne postacie, odgrywające mniejsze lub
większe znaczenie bądź to w życiu detektywów, bądź w zwolna rozwijającym się śledztwie. W
swoim tekście świadomie położyłem jednak akcent na subiektywnie wybrane elementy i to je
starałem się opisać możliwie wyczerpująco.
Swoją wypowiedź zacząłem od słów Gombrowicza, a ponieważ od dziecka mam słabość do
symetrii, całość również zamknę z wykorzystaniem cytatu. Wspomniany wyżej Emile Cioran,
znany rumuński filozof i teoretyk nihilizmu napisał kiedyś: „Jak dotąd, dałem tylko jeden dowód
odwagi: nie zabiłem się.” Zdanie to oczywiście jak ulał pasuje do filozofii życiowej Cohle’a, jednak
ja chciałbym wykorzystać je w inny sposób. Zatapiając się w naturalistyczny, szczelnie zamknięty,
zepsuty, ponury i nie dający żadnych nadziei na zmianę obraz Luizjany przedstawiony w
„Detektywie”, okraszany dodatkowo ultra-materialistycznie-pesymistyczną narracją tytułowego
bohatera, widz może momentami dojść do wniosku, że fakt, iż wciąż sam nie strzelił sobie w łeb,
jest już być może faktycznie jakimś aktem odwagi. Odnoszę jednak wrażenie, że nawet gdyby
rzeczonej odwagi zabrakło, nie doszłoby do żadnej strzelaniny. Dlaczego? Świadomość tego, że
zza rogu wyłania się już kolejnych sześćdziesiąt minut uczty, kolejny trop i kolejny monolog
Cohle’a, kazałby trzymać rewolwer schowany w głęboko w szafie. Trzeba żyć.