Wg mnie jest to arcydzieło. Najwierniej chyba oddał ten miniserial książkę. 10 ludzi na wyspie - żaden nie przeżył i do tego każdy zginął w przeróżny, makabryczny sposób. Każdy odcinek był świetny. Wiele razy się przestraszyłem :)
No a końcowy zabójca był sporym zaskoczeniem jak i to co zrobił na sam koniec :) Jedna wielka rzeź i nikt nigdy nie znajdzie winnego. Gra aktorska perfekcyjna.
Szczególnie Charles Dance i Douglas Booth oraz aktorka wcielająca się w postać kobiety, która zginęła na końcu. Świetnie wypadli, nawet Booth choć odpadł już w 1odc.
Moja ocena 10/10
Zacząłem po niej rozważać teorię, którą wysunął później policjant - że to musi być jakiś przedsionek piekieł.
Lub czyściec, w którym muszą skonfrontować się z wyrządzonym przez siebie złem i przewrotnym [zwłaszcza gdy wiemy, kto był mordercą] triumfem sprawiedliwości. Nie sądzicie, że to trochę ironiczne?
Świetna rzecz, pełnokrwisty kawał kryminału - taki, który zmusza człowieka do myślenia.
Widziałam, gorąco polecam :)
Trochę skojarzyło mi się również z "Remember me" z 2014 roku.
Najfajniejsze jest to, że sam morderca rozwiązał zagadkę pana Owena, do tego sam stwierdził, że zabójcą jest ktoś z nich.
Postać już wiekowa zdolna do takich zbrodni ? Dosyć niewiarygodne, zwłaszcza, że detektywa zabił stojąc z nim twarzą w twarz i ten nie był w stanie się obronić ?
Tego właśnie mi zabrakło - scen jak zabito poszczególnych uczestników wyliczanki. Jeśli dobrze pamiętam to w książce Blore zginał gdy na głowę zrzucono mu jakaś rzeźbę, co miało trochę więcej sensu biorąc pod uwagę wiek sędziego. Aczkolwiek z drugiej strony mógł zostać zaskoczony przez osobę którą już uważał za martwą, to mogło opóźnić jego reakcję i dać szansę na jedno celne pchnięcie ;)
Tyle, że jak jest ostatnie ujęcie żywego Blore'a nie wygląda on na przestraszonego, bardziej na wkurzonego :)