Na samym początku zaznaczę: to można obejrzeć. Serio. Nawet odczuwać z tego
powodu jakąś dziwną, perwersyjną przyjemność, że człowiek bawił się nieźle na czymś,
na czym nie powinien. Bo o rety, ten serial jest tak niedopracowany, że scenarzysta
powinien za karę w nim występować. Tylu dziur fabularnych to chyba jeszcze nigdy nie
widziałam, a naprawdę oglądałam różne rzeczy. Po pierwszych dwóch odcinkach
zaczęłam się nawet bawić w znajdywanie takich "smaczków".
Ja naprawdę rozumiem, że czasem w trakcie sezonu kończą się pomysły jak powiązać
poszczególne wątki fabularne, ale żeby na przestrzeni pięciu odcinków powstały luki o
głębokości rowu mariańskiego?! Sprawia to wszystko, że oglądanie tej serii jest jak z
podróżą po polskich drogach: widoki niby ładne, cel nie tak daleko, ale ciągłe dziury w
asfalcie psują przyjemność z jazdy. Chyba, że ktoś z natury lubi takie trasy. ;)
Ja chyba miałam ochotę na taką wycieczkę, bo obejrzałam oba sezony i uogólniając
powiem tak: kilka razy można się zdziwić. Ponadto bohaterowie są dziwnie, choć
sympatycznie ludzcy. Początkowy "ZŁY" Azazeal jest seksowny (co w sumie nie dziwi, gdy
się popatrzy na Fassbendera), ale nie wzbudził we mnie jakiś większych emocji (chyba
go po prostu było za mało ;)). Późniejszy (bez zbędnych spoilerów) jest chociaż dość
wyraźnie wredny i go wyraźnie znielubiłam. Ten pierwszy był mi...cóż, obojętny. Thelma
nawet mnie bawiła i nie denerwował mnie jej charakterystyczny ryjek. Cassie była wg.
mnie wyjątkowo mdłą główną bohaterką... dobrze, że z czasem nabrała trochę ikry.
PS. Co do pierwszych odcinków: Voodoo powstało w Ameryce Północnej (Haiti), nie
uświadczysz go w Wielkiej Brytanii w XIX wieku, tam to co najwyżej mogły być bóstwa
vodun, a i w to jakoś trudno mi uwierzyć. Przepraszam, ale nie lubię jak w filmach kit
ludziom wciskają... ;)