Naprawdę podobał mi się ten odcinek. Nie przeszkadzał mi Rip, co mnie szalenie zdziwiło. Po raz pierwszy od odcinka „Blood ties” uważam, że Hunter nie jest kompletnym marnotrawstwem powietrza. I podobało mi się, że zrobili jakiś przekręt z Pilgrim, że nie oddali jej po prostu Michaela i „No, to żegnajcie. Miło było” (Patrzę na ciebie, „Versus Zoom”). Ale od początku.
W tym tygodniu zaczynamy od morderstwa. Oczywiście, że ofiarą nie pada młodszy Mick, tylko jakiś losowy pechowiec, który podpadł Time Lords Masters. Szast prast, trumna niepotrzebna, Pilgrim dostaje zlecenie na Legendy, jedziemy dalej. Legendy ratują młodszego Micka (jak Sara w ogóle weszła do budynku, który płonął już tak długo, że straż zdążyła przyjechać, nie mam zamiaru się zastanawiać. Wyłączam myślenie na te 40 minut, bo chcę się dobrze bawić), Ray może zacytować Terminatora. Potem ratują młodszą Sarę, możemy zobaczyć kapitana Lance’a z bujną czupryną, a potem wszystko bierze w łeb.
-Jax w końcu, chociaż na chwilę, przestał być tylko tłem i dostał swoje 5 minut. Jego pożyczony czas z ojcem był naprawdę wzruszający.
-Stein - nie pożegnałeś się z żoną? To miłość twojego życia podobno.
-Podobało mi się pogłębienie postaci Ripa. Ukazanie go jako dziecka, które robiło, co musiało, żeby przetrwać oraz rozmowy dorosłego Ripa z matką sprawiły, że w końcu zaczęłam się interesować jego postacią (Tak to się robi, „Marooned”).
-Mama Ripa – no, proszę pani, zapraszam częściej :D Z nią na pokładzie Waveridera wszystko chodziłoby jak w zegarku.
-Michael – ty mały draniu. No idealnie grzeczne dziecko, a odwrócisz się na chwilę i wbije ci nóż w plecy.
-T-X, znaczy Pilgrim – Zimnokrwista, skupiona na celu, wyszkolona i panuje nad „czasem dookoła siebie”. Podoba mi się, że w końcu Legendy dostały przeciwnika, który jest czymś więcej, niż statystą (chociaż zagadką pozostanie dla mnie, czemu chciała zabić Sarę, gdy ta znajdowała się na POSTERUNKU POLICJI w biały dzień. Jasne, broń palna nie zrobiła Pilgrim krzywdy i dostaliśmy świetną scenę walki pomiędzy nią a Sarą, ale serio? Czemu nie zamordować młodszej Sary we śnie, albo chociaż gdy ta sama idzie przez odludzie?) I trochę nawet szkoda, że ją zabili. Ale dwoje łowców nagród na stałe w obsadzie to widocznie za dużo.
-Podoba mi się rozwój charakterologiczny Micka, ale też to, że nadal mamrocze, chrząka i warczy, tak jak dawny HeatWave.
-Śmiałam się przy każdej praktycznie interakcji Micka i Sary, nieważne, młodszych, dorosłych, dorosłych z młodszymi (Zachwycony: „She’s quite a badass!”, Obrażony: „She’s slapped me” – Nie zmieniaj się, Mick :D ; Sara równocześnie każe młodszej Sarze trzymać ręce przy sobie i daje jej rady, w jaki sposób ma policzkować następnym razem).
- Sara: „No kto chciałby związku opartego na szczerości i komunikacji? Bleh” – tak, Kendra, no kto? Chociaż ktoś mówi Kendrze, że coś jest nie tak w tym, co robi z Ray’em.
Poza tym: Sara, o tym, które dziecko jest Snartem: „poszukaj takiego z rogami”
Sara, jak tylko nachyla się nad łóżeczkiem: „Owwwwwww, spójrz na te pulaski! Jesteś najsłodszym dzieciaczkiem na świecie!”
- Leonard Snart nie ma dużo do roboty w tym odcinku, ale to nie przeszkadza mu kraść połowy scen ze swoim udziałem. Czemu nie było w tym odcinku Lisy? Czy Peyton List jest AŻ tak zajęta, że nie można jej wypożyczyć chociaż na chwilę? Chociaż na tyle, żeby nastąpiła wymiana „Jerk.”-„Trainwreck.”, czyli „kocham cię” w języku Snartów. Czy proszę o wiele?
- Kendra. Pod wpływem impulsu znów mówi coś, czego potem niby żałuje, ale po dłuższej chwili zastanowienia „nie, no, chcę za ciebie wyjść, naprawdę”. Kendra, jesteś najsłabszym ogniwem. Ray, stać cię na więcej.
- Ray osobno, bez Kendry, zyskuje, jak już to ktoś zauważył. Tylko w tym odcinku niestety niewiele było momentów samego Ray’a. A szkoda, bo przecież można było wykorzystać chwilę i pokazać, jak radzi sobie z tym, że jego zmarła narzeczona siedzi sobie żywa w jego sypialni (tak, czekałam na Panią Psycholog dla Par Sarę Lance). Ale nie. I gdyby wątek Ray+Kendra był wątkiem pobocznym, lekko zarysowanym, albo chociaż ***** umotywowanym, nie miałabym nic przeciwko. Ale jeśli scenarzyści tworzą go pod wpływem impulsu, między dwojgiem aktorów, którzy zbyt wielkiej chemii nie mają, wpychają mi go w gardło na siłę i robią z niego praktycznie główny wątek sezonu pierwszego, niestety pojawia się problem. I odcinki, zamiast „bardzo dobrych”, są tylko „dobre”.
Protokół OMEGA nadal jest w mocy, młodsze wcielenia nie są jeszcze bezpieczne, więc Legendy postanawiają uderzyć na Savage’a w 2166, w pełni jego władzy (no przecież lepiej pokonać gościa I JEGO ARMIĘ, niż samego gościa, prawda?). Biorąc pod uwagę, że do końca sezonu mamy jeszcze cztery odcinki, można spokojnie założyć, że na razie im się nie uda (no szok!). Trochę chciałabym wierzyć, że może w końcu serial zdecydował się, w jaki ton chce uderzyć, ale wątek miłosny Kendry robi wszystko, żeby tę nadzieję zniszczyć. ALE, ogólnie rzecz biorąc, odcinek był w porządku. Można się było roześmiać, wzruszyć, pooglądać parę bójek, poobserwować zacieśnianie więzi. Czyli dostaliśmy to, co w tym serialu działa.
Puścili ten odcinek w dobrym czasie bo dzięki niemu osoby, które śledzą równolegle przygody Flasha mogły zobaczyć jak powinno się załatwiać kwestię szantażu. Mamy badassa (w wersji żeńskiej) szantaż i pułapkę, a nie beznadziejne oddanie swojej mocy po tym jak Zoom wypuścił Wallego. 1:0 dla Legend. Porównując dalej te dwa seriale mamy też ewidentne wyjaśnienie że zabicie młodszej wersji samego siebie powoduje jego wymazanie w przyszłości. Wynik: 2:0 dla Legend i zgrzyt w uniwersum bo skoro obydwa seriale są ze sobą powiązane to jakim k...a cudem Zoom mógł zabić samego siebie w teraźniejszości? O Eobardzie nawet nie będę wspominać. Wyjaśnienia zabaw z czasem z Legend są bardziej spójne. Może nie są idealne, ale ma to mniej więcej ręce i nogi. We Flashu robią co chcą jak im w danym momencie pasuje.
Zoom jest speedsterem więc chroni go speedforce, dlatego nie zniknął. I dlatego też Eobard się znów pojawił w drugim sezonie. Ogółem wszystko związane z podróżami w czasie nie ma żadnej logiki, bo po prostu niczego nie udowodniono i wszystko kręci się wokół niesprawdzonych teorii, także ja bym tutaj się nie zagłębiał w to ;p Choć taki paradoks dziadka został odrzucony przez CW, bo np kiedy wyciągnęli te swoje młodsze wersje to nic się nie "nadpisało", a przecież to powinno kompletnie zmienić przyszłość. Wprawdzie Rip coś wspomniał na końcu, że te zmiany w końcu zajdą, ale w takim wypadku powinni od razu zniknąć. A co do odcinka to duży +, serial idzie do przodu, a już traciłem nadzieje co do niego.
Zaraz zaraz, A Eobard Thawne nie pojawił się w sezonie 2 Flasha jako wcześniejsza wersja siebie? Ta, która jeszcze nie poznała Barry'ego?
Akurat w LoT jest to dość fajnie wyjaśnione tym, że linia czasu nie nadpisuje się z automatu, ale potrzebuje chwili na to by się "ugruntować", stąd można dokonywać zmian, a następnie je odwracać, bez jakiś większych uszczerbków dla wydarzeń, które mają nastąpić. No i nasi bohaterowie operują właśnie w tej niszy pomiędzy oryginalną linią czasu, a linią, która może się wydarzyć ze względu na podjęte przez nich działania. Całkiem sprytne obejście paradoksu dziadka.
Bardziej mnie niepokoją inne nieścisłości, np. fakt, że bohaterowie masowo czasem zabijają ludzi z przeszłości, nie bacząc na konsekwencje, ale już potencjalne uratowanie czyjegoś życia jest poważnym dylematem moralnym.
Raczej nie bo obaj Zolomonowie występowali w jednej scenie (w parku) i żaden nie miał speed force ;)
Mnie ten odcinek solidnie zirytował. Miał co prawda niezłe momenty, ale ogólnie jestem zawiedziony.
Największe zastrzeżenie mam do protokołu Omega. Sam pomysł fajny, ale w teorii na tyle skuteczny, ze właściwie nie do powstrzymania. Scenarzyści wymyśli więc głupie teorie, że można przewidzieć gdzie zabójczyni uderzy... To wszystko takie naciągane do granic możliwości.
Kim też była zabójczyni, że za każdym razem gdy dostała (najpierw od Atoma, później wypadła przez okno postrzelona przez kogoś), następnym razem była cała i zdrowa? Czy ona była jakimś cyborgiem? Nie wychwyciłem tego - może nieuważnie oglądałem.
Męczy mnie ta fabuła. Mam wrażenie, że tu nic nie zostało dobrze przemyślane i realizuje się pomysły wyciągnięte z kapelusza.
Bo, niestety, chyba tak jest.
O Pilgrim to w ogóle mało wiadomo, może i jest cyborgiem. Ale ją, jeśli nawet jest człowiekiem, można jeszcze wytłumaczyć. Np. jako łowca nagród pracuje w CZASIE, więc jak oberwie o 9.35, wycofuje się do time limbo, leczy się tyle ile trzeba, a potem wraca wehikułem czasu np. do 9.40, już zdrowa. Albo te jej zdolności "manipulacji czasem w bezpośredniej bliskości" działają też na przyspieszenie gojenia. Albo po prostu magia ludowa i wycie wieczorami do księżyca. Nie wiem, skupiłam się na matriksowym ujęciu w scenie Legendy v. Pilgrim.
A z resztą, skoro Oliver Queen wyleczył się z rany zadanej przez Ra's al Ghula dzięki herbatce ziołowej, Pilgrim może wyleczyć się z postrzału.
A protokół OMEGA... wydaje mi się, że Gideon nie "przewiduje", tylko mówi o wyliczaniu prawdopodobieństwa na podstawie zakłócenia czasowego generowanego przez statek Pilgrim. Mnie szczerze mówiąc bardziej zastanawia, czemu Legendy jeszcze nie zniknęły z Waveridera, skoro czas "ustalił" się już na tyle, że Clarissa przestaje pamiętać Steina? Czy Stein nie powinien zacząć migać, jak Cisco, kiedy znikał z czasu?
Niestety, ale oglądając Legendy naprawdę trzeba wyłączyć mózg. To co scenarzyści odwalają z czasem to się w głowie nie mieści. 5 latek lepiej by to poskładał. Idiotyzm goni idiotyzm i w tym odcinku stężenie przekroczyło punkt krytyczny. We Flash zabawy z czasem, pomimo niewielkich wpadek, były logiczne. Tu logika umarła. A ta wymiana niewiele lepsza niż ta we Flashu. Bezdennie głupie jak tam, tylko młodego Ripa nie oddali. Myślałem, że będzie to najlepszy serial DC/Marvel, a niestety jest najgorszy.
Fajnie było poznać historie postaci z innej perspektywy, Ray nawet miał tekst z Terminatora :D
https://www.youtube.com/watch?v=PCEhx-KIIYg
Kendro, umrzyj błagam, zgiń tragiczną śmiercią pełną tortur i cierpienia. Ale nie... nie możesz, jesteś nieśmiertelna.
Dlaczego twórcy tych seriali katują widzów tymi dennymi, żałosnymi, beznadziejnymi wątkami miłosnymi? Nie spodziewałem się, że po tym co widziałem w Arrow polubię Ray'a, ale gość w tej chwili jest moją ulubioną postacią w tym serialu, a został sparowany z najgorszą z możliwych.
Kendra nie zasługuje na kogoś takiego, niech sobie będzie z tym swoim nudnym do bólu Khufu (jak słyszę to imię - Khufu, scyzoryk otwiera mi się w kieszeni). Oby w drugim sezonie tych postaci już nie było.
Rip o ile wcześniej nie działał mi na nerwy, tak ostatnio zaczął. Aktor, który się w niego wciela dysponuje jedną miną, jego postać jest strasznie płytka.
Jaxa na początku nie cierpiałem, a teraz zacząłem go lubić. Szkoda mi się go zrobiło, gdy rozmawiał ze swoim ojcem. Snart jest irytujący, ale czasem da się go znieść. W tym odcinku akurat dał radę, nawet Rory, którego szczerze nienawidziłem przeszedł niesamowitą przemianę od bezmózgiego karka, do bezproblemowego, mającego coś mądrego do powiedzenia gościa.
Za to Sara zaczęła działać mi na nerwy. Ekspertka w dziedzinie związków. Sama nie była w żadnym poważnym, odbiła siostrze chłopaka, ale teraz doradza Kendrze. Oglądając sceny z nimi mam ochotę je przewinąć. Z góry wiadomo, że nic nie wniosą do fabuły. Żadne z nich przyjaciółki, obie są strasznie sztuczne.
Z początku serial mi się nawet podobał, ale po tym odcinku mam mieszane uczucia. Jest zagmatwany, jakby scenariusz układało do niego 25 Guggenheimów. Ot, taki 45 minutowy zapychacz do weekendowego piwka. Jak nic się nie poprawi, to poważnie zastanowię się nad oglądaniem drugiego sezonu.
Podpisuje się pod twoją wypowiedzią w 100 % . Już po pierwszym odcinku , tylko jedna myśl w głowie niech zabiją ptaszki jak najszybciej się da , na całe szczęście Khufu nie żyje od 2 odcinka i niech go już nie wprowadzają a zawsze mogą bo jest nieśmiertelny , jeszcze kiedy nie było tego całego love story to jeszcze Kendrę dało się z cierpieć ale teraz to już jest nie do wytrzymania , oświadczyny potem pogaduszki z Sarą , co to ma być , może jeszcze weźmiecie ślub na statku a Kapłanem będzie Rip bo w sumie przez 11 odcinków nic nie wniósł do fabuły to może do czegoś się wreszcie się przyda . W tym odcinku chociaż jego młodsza wersja dała radę .
Też uważam że do tego serialu trzeba siadać i wyłączać mózg , nie wiem może w USA widzą to nie przeszkadza ale mnie tak . Absurd goni absurd a z odcinka na odcinek coraz bardziej . Pilgrim może się cofnąć go każdego możliwego momentu a Ekipa Ripa wie gdzie dokładnie za pomocą Gideon w przypadku Sary i Ror i Ray ale już w przypadku reszty jest nie do namierzenia , a z jakiej to przyczyny chyba z du...
Na dokładkę Sara jako ekspertka od związków trzymajcie mnie ludzie , nie wiem czemu w ogóle takie coś tworzą może dal tego że to jedyne kobiety na statku i inaczej się już nie da ale rady sercowe od szkolonej zabójczyni , która nie była w żadnym stałym związku to chyba jakiś żart .
Jax z odcinka na odcinka coraz lepszy , sceny z ojcem wzruszające , na + też Ray kiedy nie jest w scenach z Kendrą .
Zmieniam ocenę serialu i zastanawiam się czy nie wywalić go na dalszy plan w oglądaniu . Nie mam za wiele czasu w tygodniu na oglądanie tylko 2 godziny od 22 do 00. co daje max 3 odcinki po 40 min z hakiem a dobrym seriali nie brakuje obecnie . Zobaczymy może chociaż finał będzie lepszy :)