QAF jest pierwszym filmem o takiej tematyce, jaki wpadł w moje ręce i prawdę mówiąc, ogromnie mi się podobał. Sezony 1-4 były po prostu fantastyczne, ale niestety nie mogę powiedzieć tego o 5, a zakończenie po prostu wbiło mnie w fotel i to wcale nie w pozytywnym sensie.
Sam pomysł to coś nowego, świeżego, innego od tego całego zalewającego TV badziewia. Serial naprawdę wciąga, ma wartką akcję, genialną wprost muzykę. Bohaterowie zapadający w pamięć, dialogi, które czasami doprowadzały mnie do niekontrolowanego śmiechu (Emmett!). Sceny zbliżeń, jakich się nie spodziewałam, ale... piękne, naprawdę piękne, zwłaszcza między Brianem i Justinem, świetnie zmontowane i pokazane, bez wulgarności, a raczej działające na zmysły (tu po prostu chylę czoła aktorom za ich grę). Za to wszystko daję bardzo wysoką ocenę. Skąd więc mój zawód?
Stąd, że tak naprawdę wszystko sprowadzało się do wypowiedzenia w końcu przez Briana tych dwóch słów „kocham cię”. I to w końcu nastąpiło. I było tak, jak być powinno. Tylko co z tego? W rezultacie i tak nic z tego nie wynikło. Po tym wszystkim, co się stało, po tych wszystkich zapewnieniach Justina (od pierwszego sezonu), że kocha Briana, w momencie, gdy Brian w końcu się przełamuje i robi coś, co jest dla niego bardzo, bardzo trudne, po raz pierwszy nazywa swoje uczucia po imieniu, uchyla tę swoją skorupę zimnego drania i pokazuje komuś, że jest człowiekiem, że ma uczucia, Justin tak po prostu go zostawia... Ot, tak sobie... Moje niedowierzanie trwa do teraz i nie mogę sobie poradzić z tym nieprawdopodobnym uczuciem zawodu, który we mnie tkwi. Po co więc były te wszystkie wyznania Justina, po co sceny zazdrości, po co wyrzuty w trakcie kłótni po dowiedzeniu się o raku, że „jak mogłeś pomyśleć, że cię zostawię”? Po co tak naprawdę zawracał mu tyłek przez te wszystkie lata, skoro w rezultacie i tak wolał postawić na swoją „karierę” (którą notabene mógł równie dobrze robić w Pittsburghu) i go zostawił? Wtedy, gdy Brian odważył się pokazać uczucia, gdy podał Justinowi swoje serce na talerzu, został najboleśniej zraniony, zdradzony, upokorzony. Bo pokazał prawdziwego siebie i go odrzucono.
Czy nie tego chciał Justin od samego początku? Żeby Brian wypowiedział te dwa słowa „kocham cię” naprawdę tak czując? Żeby się zmienił? Żeby przestał „pieprzyć wszystko, co się rusza”? Żeby wykrzesał z siebie odrobinę romantyzmu? Skąd więc zawód na wieczorze kawalerskim, że nie przyjął „prezentu”? Skąd absurdalny wybuch w sypialni, gdy Brian chciał, by Justin po prostu się przytulił? Może on potrzebował wreszcie, po tylu latach, tego przytulenia? A w zamian dostał stos wyrzutów i odwołanie ślubu. Ja wierzę w przemianę Briana. Jego uczucie było widoczne już od czasu tego balu maturalnego. Utwierdziło mnie w tym przekonaniu jego zachowanie po odejściu Justina z Ethanem, a przy scenie, gdy zamówił sobie do łóżka chłopaka podobnego do niego z wyglądu, ryczałam jak bóbr.
Nie chciałam, żeby Brian zatracił siebie i nagle stał się zakochaną po uszy „cioteczką” z maślanymi oczami wpatrzonymi w Justina, nie chciałam, żeby na ślubie było słodko i cudownie aż do mdłości. Chciałam tylko, by ten niedojrzały gówniarz Justin dostrzegł, jak ważnej rzeczy dokonał Brian, że chciał dla niego zmienić całe swoje życie. Chciałam, by docenił przemianę swojego partnera. I chciałam, by Brian był szczęśliwy, bo na to zasługiwał. Ale koszmarnie się zawiodłam.
Dla mnie jest jasne, że oni już nigdy nie będą razem. Wiem, że Brian nigdy nie poleci odwiedzić Justina, tak, jak nie zrobił tego w Hollywood. Zraniony (Boże! ten wyraz twarzy podczas ostatniej ich rozmowy!), znów zamknie się w swojej skorupie, której już nigdy więcej nie pozwoli sobie otworzyć z obawy przed kolejnym zranieniem. Najbardziej sugestywną i upewniającą mnie w tym przekonaniu sceną była dla mnie ta ostatnia, w klubie. Gdy w tym wyimaginowanym tańcu wokół Briana widać Michaela i Bena, Teda i Blake'a, Emmetta, a nie pokazano tej najważniejszej osoby, tej, która POWINNA tam być... Justina. Nie pokazano, bo on przestał już być najważniejszy dla Briana, właściwie przestał dla niego istnieć. Miałam jeszcze jakąś nadzieję po tej ostatniej nocy, tak fantastycznie pokazanej, myślałam: „może odwoła ten lot i wróci”... Siedziałam zalana łzami przez całe napisy końcowe, czekając na jakiś ciąg dalszy, ale nie doczekałam się niczego. Po prostu... koniec.
Nie tak się to miało skończyć. Tu po prostu MIAŁ być happy-end i koniec. A go nie było. Wychodzi na to, że tak naprawdę nie warto się zmieniać, bo i tak nikogo to nie obejdzie; że miłość nie istnieje, skoro nawet po najtrudniejszej przemianie i tak zostanie odrzucona. Jestem rozczarowana, totalnie zawiedziona, rozżalona i wściekła.
Koszmarnie się rozpisałam, ale na koniec jeszcze dodam, że o ile sezony 1-4 były naprawdę ciekawe (mój ulubiony to chyba 3), tak ten ostatni jakoś mnie nie porwał. Ta dziwna kłótnia o dziecko między 3 osobami – z jakiej racji Lindsay rościła sobie prawo do dziecka, skoro była dla niego obcą osobą? I jak to właściwie było z Hunterem? Czy jako dziecko oddane do rodziny zastępczej nie powinien być pod jakąś kontrolą? A on ot tak sobie zniknął na długi czas, poleciał do innego stanu (?) i nikt się nim nie zainteresował, zwłaszcza, że nie chodził do szkoły? Żaden pracownik socjalny tego nie sprawdził? To chyba jeden z najmniej prawdopodobnych wątków w tym serialu.
I jeszcze jedna uwaga – osoba Michaela powinna dostać jakiegoś Oscara w kategorii „najbardziej irytująca i wkurzająca postać stulecia”. Momentami miałam ochotę wyłączyć ten film i nigdy więcej do niego nie wracać. Już nawet Teda dało się jakoś znieść, natomiast Michael bił wszelkie rekordy wpieniania innych. W przeciwieństwie do Emmetta, który był tak strasznie ciepły, kochany i wspaniały. Wielka szkoda, że mu się nie ułożyło, tu też miałam nadzieję na inny finał.
Na tym chyba zakończę te swoje wywody. Jestem na świeżo po obejrzeniu ostatniego odcinka, milion we mnie emocji, nie spodziewałam się jednak, że będą one tak negatywne. Bo mimo iż serialowi wystawiam najwyższą ocenę za całokształt, to jednak nie rozumiem, jak można było nakręcić takie zakończenie. To zniszczyło we mnie całą wiarę w człowieka i utwierdziło w przekonaniu, że nie warto wierzyć w żadne słowa i obietnice.
Z tym, co napisałaś zgadzam się całkowicie. Nie mam zbyt wiele do powiedzenia o końcu, gdyż obecnie jestem w trakcie drugiego sezonu, jednak wiem o nim ze spoilerów.
Co do bohaterów, to są po prostu... zajebiści. Uwielbiam, kiedy w serialach jest tyle świetnych i różnorodnych postaci. Wtedy każdy może przywiązać się do ulubionych bohaterów i nawet zżyć się z nimi, jak z prawdziwymi ludźmi.
Sceny erotyczne... ach, to po prostu coś wspaniałego. Nie są ordynarne, ale właśnie tak, jak powiedziałaś, że "działają na zmysły". Kiedy oglądałam, po prostu czułam to wszystko jak na własnej skórze, każde muśnięcie wargami, każdy pocałunek, to gorąco, pożądanie, namiętność. Szczególnie zapadł mi w pamięć rim z odcinka pilotażowego i scena, w której subtelnie Brian przejeżdża językiem po plecach Justina. Trudno to znaleźć np. w typowych komediach romantycznych, kiedy seks albo jest przedstawiony jedynie jako sposób zaspokojenia potrzeby, albo wulgarnie, mając rozśmieszyć (?) widza.
Dokładnie, nie potrafię zrozumieć, czemu Justin się na to zdecydował. To po prostu "się kupy nie trzyma" i nie sądzę, bym po seansie ostatniego odcinka pojęła ukryty sens i intencje bohatera. Moim zdaniem taki koniec w ogóle nie pasuje do tego, jaki był Justin. Od początku nie dawał za wygraną, postawił sobie cel: zdobyć Briana, a kiedy tego dokonał i miał na to dowód, po prostu spieprzył? Dobra, są ludzie, którzy po osiągnięciu tego, co chcieli, czują się zagubieni i nie wiedzą, co robić, ale jestem pewna, że Justin nie uciekłby z tego powodu (tak, bo w gruncie rzeczy to właśnie ucieczka). A jak sama mówisz, on wcale nie był postawiony pod ścianą i mógł zostać w Pittsburghu. To naprawdę nie w jego stylu, no proszę was.
I ja także nie chciałabym, by Brian zmienił się w takiego oddanego, kochającego mężulka, który od razu po powrocie z pracy będzie wpadał do domu i całował Justina w policzek, będzie się o niego troszczył i strzegł jak oczka w głowie. Nie, tak by być nie mogło, ale jednak Brian był człowiekiem i mógł darzyć kogoś uczuciem, mógł się z kimś związać i pozostać przy jego boku.
No i tutaj znowu przyznam ci całkowitą rację, bo jaki normalny człowiek, po tym jak zostanie odrzucony praktycznie przed ołtarzem, spokojnie zadzwoni i zapyta, "co słychać"? Tym bardziej nie Brian. Jedynie nie zgadzam się z tym, że Justin w tym momencie przestał dla niego istnieć. Kiedy taki Brian zakocha się w kimś, podaruje serce na dłoni i zostanie odrzucony, będzie go to bolało bardziej niż kogokolwiek innego. To była pierwsza osoba, jakiej zaufał i przed jaką się otworzył, dla której chciał zmienić, ale właśnie z pewnością ostatnia. Nie wierzę, że od razu o tym zapomni i bez żadnych uczuć wróci do poprzedniego stylu życia. Jestem przekonana, że starałby się, ale nie byłoby mu łatwo.
Co do Micheala, przez cały pierwszy sezon bardzo go lubiłam, bo był takim dobrym przyjacielem i naprawdę pozytywną osobą, jednak ostatnio mam jakieś mieszane uczucia i to, jak to w końcu zostanie, okaże się trochę później.
I to, co wynika z końca, jest po prostu perfidne. Nie wiem, jak autor scenariusza mógł tak chamsko zagrać na uczuciach widza. Przez 82 i 3/4 odcinka zwodzić oglądających, że skończy się dobrze, żeby potem w tych kilku minutach zburzyć to wszystko i pozostawić fanów serialu z czymś takim. Nawet, jak wiem, jak to wszystko się potoczy, wciąż mam jakieś przekonanie, że to niemożliwe i muszę przyznać, że to jest cholernie paskudna, ale idealna manipulacja.
Co do Briana, to osobiście odnoszę takie wrażenie, że właśnie dlatego, iż odrzucenie przez Justina mocno go zabolało, stanie się z powrotem taki sam, jak był kiedyś. Otoczy się znów murem niewrażliwości i nikomu już nigdy nie pozwoli dotrzeć do swojego serca. Będzie bał się kolejnego zawodu i kolejny raz straci wiarę w miłość. Dlatego znów będzie dla niego istnieć wyłącznie „pieprzenie”, wyłącznie przyjemność, bez żadnych zobowiązań. Żadnej więcej miłości, na której się zawiódł. Pasowałaby zasada: „Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni”. Więc olać miłość, zabawa trwa nadal. Na złość wszystkiemu wróci do dawnego życia, bo odsłonięcie się sprawiło mu tylko niepotrzebny ból. Coś na kształt nauczki, dla niego i dla Justina. Uważam, że porzuci o nim myśli, nie dlatego, że nagle przestał go kochać (bo w to nie uwierzę), ale dlatego, by się nie truć, nie zadręczać, nie wspominać. Gdzieś na dnie serca pogrzebie wspomnienia o nim, by znów nie bolały i nie przypominały o tej słabości, na którą tyle lat nie chciał się zgodzić, a której jednak uległ i się zawiódł. Justin po prostu przestanie istnieć, bo Brian-Cholerny-Kinney tak właśnie chce. Będzie grał twardziela. Wróci do wszystkiego tego, co było wcześniej. I wyprze Justina ze świadomości, choć będzie go to dużo kosztować. Dlatego nie ma go już wśród tańczących wokół niego przyjaciół.
Oczywiście to tylko takie moje gdybanie, nigdy nie będziemy w głowie Briana i nie dowiemy się, jak jest naprawdę. Każdy inaczej interpretuje jego postać, zachowanie. Ja właśnie w ten sposób. To takie moje wnioski wysnute z obserwacji jego twarzy, mowy ciała, oczu, w ogóle zachowania. Pesymistka i masochistka ze mnie, ale niestety ja tam widzę wymuszone uśmiechy, żal w jego spojrzeniu, prawdziwe uczucie, które na moich oczach ot, tak sobie, ktoś odrzuca, bo nagle mu się odwidziało.
Czuję wściekłość. Mija kolejny dzień od zakończenia przeze mnie ostatniego sezonu, a ja nadal nie potrafię się z nim pogodzić. Spróbuję takiej metody - jeszcze raz zacznę oglądać wszystkie sezony po kolei, ale tym razem zakończę na odcinku, w którym Brian wyznaje miłość Justinowi. I koniec, finito, the end. To będzie dla mnie idealne zakończenie. Nie jakieś tam przygotowania do ślubu czy „pałac dla księcia”. Po prostu wyznanie. I będę mogła z tym zrobić, co chcę, będę usatysfakcjonowana, dopowiem sobie resztę. A nie jakaś lipa z robieniem kariery. ;/
A co do Michaela – mi strasznie przeszkadzały te jego maślane oczy do Briana, to łażenie za nim, narzucanie się, ta chęć posiadania go na własność. Czasem gadałam sama do siebie: „odwal się w końcu, chłopie!”. Przeszkadzał mi. Przyjaźń, przyjaźnią, ale denerwował mnie ten motyw wiecznego zauroczenia Brianem. W 5 sezonie zaczęłam go nienawidzić w związku z dziećmi. Ale to sama ocenisz, jak obejrzysz.
A tak swoją drogą, nie przeszkadza Ci, że znasz już praktycznie każdy szczegół z tego serialu? ;) Mi by to zepsuło całą radość z oglądania, chyba bym nie dokończyła.
Ja sądzę, że właśnie dążyłby do tego, by zapomnieć, ale wydaję mi się, że nie szłoby mu najlepiej, a przynajmniej na początku. Na przykład kiedy wiedział, że życie Justina jest pod znakiem zapytania, nie mógł przestać o tym myśleć i gdy poszedł do łóżka z jakimś facetem, on powiedział mu, że się rozczarował, bo słyszał, że Brian Kinney jest najlepszym kochankiem, a jednak wcale nie było tak wspaniale przez jego rozkojarzenie. No ale wiadomo, że to tylko przypuszczenia i nie można przewidzieć wszystkich zachowań. Tym bardziej, kiedy jest to postać fikcyjna i scenarzysta potrafi rozwiązać niektóre sytuacje niezbyt logicznie. I tak, tutaj piję właśnie do tego nieszczęsnego końca i kompletnie bezsensownej decyzji Justina: "a co tam, od zawsze go kochałem, więc odwołam ślub i wyjadę do NY".
Mimo że też lubię wnioskować na podstawie mowy ciała i reakcji ludzi, to raczej staram się nie robić tego przy oglądaniu czegoś, bo to nie są prawdziwe emocje, tylko świadoma gra aktora, który jedynie wczuwa się w rolę postaci fikcyjnej stworzonej przez kogoś.
A ja rozumiem Michaela. Chłopak po prostu nieszczęśliwie się zakochał jeszcze za czasów szkolnych i chce dla Briana jak najlepiej. Jedynie denerwuje mnie to, jak traktuje swoją matkę, która, nawiasem mówiąc, jest świetną babką. Wiem, jak to bywa w rodzinie, ale nieraz jego zachowanie jest zwyczajnie nie na miejscu.
Hm, nie przeszkadza mi to, że znam koniec, bo mogę się do niego psychicznie przygotować. W innym wypadku pewnie to byłby dla mnie taki cios, że nie byłabym w stanie normalnie funkcjonować. :D A poza tym dowiedziałam się jeszcze masę innych rzeczy. W dodatku z numerami odcinków. I właśnie jeśli o takie wydarzenia chodzi, to nie psuje mi to przyjemności oglądania. Czasem nawet czekam na coś, co ma się wydarzyć i kiedy źle się dzieje, mogę na przykład szczęśliwie oglądać, wiedząc, że potem wszystko wróci na swoje właściwe miejsce. Ale to obyczajówka i o ile tutaj lubię wiedzieć niektóre rzeczy, tak przy filmach czy serialach z napiętą akcją, gdzie można spodziewać się wszystkiego, wolę mieć ten element zaskoczenia i napięcia.
Zresztą muszę przyznać, że serial zaczęłam oglądać tylko dlatego, że jest o gejach i liczyłam głównie na chemię między nimi, romantyczne sceny erotyczne, elementy humorystyczne i miły, odprężający klimat. Znajomość spoilerów z tym nie koliduje w żaden sposób, a co do odprężenia, to przy końcu naprawdę mi pomoże.
QaF to mój ulubiony serial, a nawet coś więcej niż tylko serial. Po kilkukrotnym obejrzeniu wszystkich sezonów prawie każdy odcinek znam na pamięć, ale mimo to wracam do nich kiedy tylko mam kiepski dzień. Zapewne dzieje się tak głównie za sprawą tematyki. Pierwszy raz miałem do czynienia z serialem, w którym prawie wszyscy główni bohaterowie są homoseksualni. Co więcej, mimo iż żyją w kolorowych i liberalnych USA, to jednak ten ich Pittsburgh ma w sobie coś swojskiego, coś polskiego, na co zresztą sami bohaterowie nieraz sami narzekają :) A pomijając to wszystko QaF to po prostu świetnie zrobiony serial, z aktorami którzy swoją grą zawstydzają niejednego aktora gającego na wielkim ekranie.
Właściwie mógłbym się podpisać obiema rękami pod tym co napisałaś, bo mam identyczne odczucia, zarówno co do końcówki, jak i niektórych wątków 5 sezonu (i Michaela ;) ) Kurcze, nawet scena z niby-Justinem jest jedną z moich ulubionych!
Dlatego właśnie po pierwsze staram się pamiętać fajne elementy 5 sezonu (vide "kocham cię" Briana), a po drugie za każdym razem kiedy sam, bądź razem z moim bf oglądam QaF odpuszczam sobie ostatni odcinek, który jest jak dla mnie jedną wielką pomyłką. I wtedy wszystko jest ok :) Pozdrawiam i gratuluje trafnych przemyśleń
p.s. Tylko smutne jest to, że tak ważny, świetnie zrobiony i przełomowy serial nie doczekał się jeszcze łaski polskich dystrybutorów :-/
Polski dystrybutor dawny WARNER a dzisiejszy GALAPAGOS ma prawa do serialu ale boja sie wydac bo mysla ze sie nie sprzeda proponowalem petycje ale zainteresowania nie bylo wiec moze tym razem ktos kto jest bardziej zwiazany z postami na filmweb zechce zabrac sie za ten temat?????numer telefonu do GALAPAGOSU: 22 885 26 76, ORAZ FACEBOOK :http://www.facebook.com/TVnaDVD moze ktos zechce napisac petycje na facebooku??????? Dodam ze serial QAF zostal wydany w krajach europejskich wlasnie z ramienia WARNERA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! !!!!!!!!!!!!!!!!
Jesli nie WARNER to moze IMPERIAL ktory ma kilka tytulow z SHOWTIME(stacja ktora zrobila QUEER AS FOLK)?????
{uwaga spoilery}
W przeciwieństwie do Was uważam że zakończenie 5 sezonu było JEDYNYM możliwym, logicznym zakończeniem całej historii. Od pierwszego sezonu kibicowałam Justinowi i Brianowi(chociaż wydawało mi się że serial będzie nastawiony na postać Michaela) i obserwując ewolucje ich relacji nie spodziewałam się happy endu, czerwonych serduszek, puszystych króliczków i brokatu.
Ja zupełnie inaczej rozumiem postawę Justina (niż noeemi83) i jestem w stanie zrozumieć jego postępowanie. Piszecie, że Brian się otwiera i "w końcu się przełamuje i robi coś, co jest dla niego bardzo, bardzo trudne, po raz pierwszy nazywa swoje uczucia po imieniu". Prawda w końcu powiedział te magiczne słowa "kocham cię", ale dlatego ponieważ myślał że stracił Justina. Sam Justin zresztą mówi, że Brian wyznał mu miłość tylko i wyłącznie dlatego ponieważ przeraził się tym co się stało z Michaelem(odc. 11). A przecież taka sama sytuacja miała miejsce gdy Justin od niego odchodzi i przeprowadza się do Michaela w 7 odcinku(odchodzi bo doskonale wie że Brian nie jest w stanie-nie chce-mu dać tego czego pragnie). Dlaczego Brian go wtedy nie zatrzymał?
Prawda jest taka, że Justin nie potrzebował słyszeć "kocham cię", nie chciał wielkiego domu z basenem i stajnią, nie chciał wystawnego wesela, on od samego początku chciał po prostu być NAJWAŻNIEJSZY dla Briana. A żadne prezenty czy wielkie słowa nie przeważą nad czynami( wszyscy pamiętamy, że Brian wiele razy wybierał karierę zamiast Justina). Więc gdy Justin w końcu mówi "tak", to nie dlatego że usłyszał kocham cię, a dlatego że naprawdę to poczuł. Poczuł się w końcu najważniejszy dla Briana, gdy ten postanowił sprzedać loft, przenieść się dla niego na wieś i sprzedać Babylon, a na dodatek zrobił to wszystko gdy Justin nadal nie chciał go poślubić.
Nie zgadzam się z zarzutem, że Justin nie docenia wszystkiego co dla niego zrobił Brian i że wybrał karierę zamiast miłości(wszyscy pamiętają, że Brian pomógł Justinowi się pozbierać po napadzie z ostatniego odcinka pierwszego sezonu i że płacił za jego studia, ale nie zapominajmy że to Justin sprawił że zarzuty przeciwko Brianowi o molestowanie w pracy zostały wycofane, tak samo było gdy siostrzeniec Briana posądził go o molestowanie seksualne-a B&J nie byli wtedy nawet razem). Dowodem na to jest jego rozmowa z Linz w 12 odcinku, gdy Justin mówi że to nie Nowy Jork jest jego szansą życiową lecz Brian["NY isn't my opportunity of lifetime, Brian is"]. Poza tym Brian dowiaduje się o artykule i Nowym Jorku od Linz, nie od Justina.
W odcinku 13 nawiązuje się między nimi(B&J) rozmowa, z której wynika że obaj chcą się nawzajem uszczęśliwić tak bardzo, iż zapominają o samych sobie(Justin chce zrezygnować z kariery, a Brian na swoim wieczorze kawalerskim nie chciał przelecieć striptizera, wolał siedzieć w domu zamiast wyjść, a najgorsze PRZYTULAĆ SIĘ zamiast pieprzyć :p). Z ust Briana padają wtedy słowa : "I don't want live with someone who sacrificed their life - and called that love - to be with me" [w wolnym tłumaczeniu: nie chce żyć z kimś kto poświęcił swoje życie i nazwał to miłością, by być ze mną] i to jest właśnie powód dla którego Justin wyjeżdża. Ponieważ miłość nie polega na tym aby rezygnować z marzeń dla drugiej osoby(Justin), nie polega też na tym by zmieniać swój charakter, sposób myślenia dla kogoś innego(Kinney). Miłość jest sztuką kompromisów, nie polega na zmienianiu się nawzajem(w mojej opinii). Dla mnie największym dowodem miłości jest pozwolenie drugiej osobie odejść(i nie chodzi mi tutaj o zerwanie). To dlatego Brian nie zatrzymuje Justina gdy ten się wyprowadza(wspomniany wyżej 7 odc.), to dlatego Brian chce żeby Justin leciał do NY. Odwołują wesele nie z powodu kłótni czy nieporozumienia, ale dlatego bo obaj odkryli czego tak naprawdę pragną(Justin nie chce być z udomowionym Kinneyem-przecież zakochał się w ogierze Brianie "no apologies no regrets", a Brian nie chce by Justin rezygnował z marzeń, che żeby stał się najlepszym homoseksualista jakim może być).
Oni nie potrzebują żadnych ceremonii weselnych, obrączek czy przysięgi żeby wiedzieli jak bardzo się nawzajem kochają. Ich miłość jest szczera i prawdziwa ponieważ nie potrzebuje żadnych dowodów i obietnic. Czy zobaczą się na weekend, za miesiąc, czy nigdy więcej, nie jest to ważne bo to tylko czas(słowa Briana).
Czy Brian pojedzie go odwiedzić? Czy nie zobaczą się nigdy więcej? Nie wiem i sama spędziłam wiele godzin pogrążona w depresji zastanawiając się nad ich losem. I właśnie dlatego to zakończenie jest dla mnie idealne: ponieważ sama mogę je sobie napisać, sama zinterpretować ostatnie sceny i podjąć decyzję jaki według mnie będzie dalszy los bohaterów. To zakończenie pozostawia niedosyt, sprawia że wielokrotnie wracam myślami do serialu, że obejrzę go jeszcze nie raz, a przede wszystkim to zakończenie definiuje dla mnie prawdziwą bezkompromisową miłość.
Osobiście chciałabym żeby im się udało. Nie raz pokazali że potrafią przezwyciężyć wiele problemów, a teraz gdy wiedzą jak bardzo im na sobie zależy nie poddadzą się tak łatwo. Myślę, że Brian nie zamknie się w sobie i będzie walczył(czego dowodem jest chociaż to że nie zwrócił obrączek), zaś Justin w końcu dostał to czego od samego początku pragnął(miłość Kinney'a). Co do końcowej sceny tańca, mi także brakuje w niej Justina. Do ostatnich sekund miałam nadzieję, że wejdzie na podest i zacznie tańczyć z Brianem. Niestety rozczarowałam się srodze, ale zauważyłam że w tej scenie brakowało wielu postaci np. Debbe, a przede wszystkim Linz, Mel i Gus'a(oczywiście traktuję tą scenę czysto symbolicznie, bo przecież nikt nie zaprowadzi czterolatka do gejowskiego nocnego klubu:p), a nie wieżę że Brian miałby już nigdy więcej nie zobaczyć syna.
Oczywiście każdy ma prawo do w własnej opinii i jednych bohaterów lubi się bardziej innych mniej(moja siostra uwielbia Michaela...), ale pomimo całej sympatii jaką darzę Briana i podziwiam go za przemianę i przezwyciężenie swoich "demonów" to musiałam stanąć w obronie Justina, ponieważ zupełnie inaczej interpretuje jego postępowanie. Dla mnie Justin jest najbardziej dopracowaną postacią w całym serialu, jego ewolucja jest imponująca: 17letni chłopiec który wmawia sobie że zakochał się w mężczyźnie, któremu oddał swoje dziewictwo, który ujawnia swój homoseksualizm rodzicom i ucieka z domu staje się w końcu najlepszym homoseksualista jakim może być.
Jestem wielką fanką tej pary i uważam że bez względu na interpretacje, każdy się ze mną zgodzi, że niektórzy przez całe życie nie kochali tak bardzo jak im było dane, nawet jeśli to byłby ostatni raz kiedy się widzą.
Pozwolę sobie odgrzać temat ^^
Jestem już prawie rok po pierwszym oglądaniu qaf i dopiero z tej perspektywy to zakończenie nie wzbudza we mnie ani ogromnego żalu, zniesmaczenia, ale też brak euforii. Bo co nam pokazano? Życie toczy się dalej, czy oglądamy losy naszych fikcyjnych przyjaciół czy nie. To nie ma znaczenia. "It's only time" jak powiedział Brian. Co z tego, że Justin wyjechał do NY. Przecie on nie wziął ślubu z tym miastem. W Pittsburghu ma wszystko. Ludzie, jesteście naiwni myśląc, że to taki koniec Briana i Justina :) Kto w czasach dzisiejszego szybkiego rozwoju będzie interesował się malarzem dłużej niż kilka lat...? Niestety, smutna prawda.
Uważam, że "zakończenie" nie było zakończeniem. Thumpa, thumpa trwa dalej :D - właśnie to chcieli nam przekazać twórcy - wszystko się zmienia, ewoluuje, ale kto byłby w stanie, ba! kto chciałby przekreślać wszystko co kocha...?
Mam nadzieję, że trochę poprawię tym nastroje wszystkich załamanych po zakończeniu, bo pamiętam swoją deprechę przez dwa tygodnie (potem zaczęłam oglądać od początku ;>)
Hmm, myślę, że Justin nawet jeśli nie osiągnąłby jakiejś zawrotnej kariery w NY to i tak zapomniałby o Brianie, nie wracał już do Pittsburgha i wsiąknął w nowojorską atmosferę. Ja mimo wszystko byłem więc bardzo zawiedziony, choć wcale nie oczekiwałem jakiejś strasznie słodkiej i nierealnej końcówki w postaci małżeństwa B&J, domu z basenem i żyli długo i szczęśliwie etc. Oglądając pierwszy raz QaF liczyłem po cichu, że zrezygnują z tej landrynkowej wizji małżeństwa i po prostu dojdą do wniosku, że było im dobrze tak jak wcześniej - zostaną razem w lofcie Briana, będą nadal biegać po klubach i bzykać fajnych kolesi i tyle, bez fajerwerków :)
Po pierwsze muszę powiedzieć, że jestem absolutnie zachwycona QAF. Już dawno nie przeżywałam takich emocji jak w trakcie śledzenia losów przyjaciół z Liberty Avenue i co tu ukrywać głównie dotyczyło to Briana i Justina. Łączące ich uczucie było tak intensywne, wszechogarniające, wręcz magiczne… Byłam przekonana, że może ich zaprowadzić tylko do jednego: happy-endu! Upewniłam się co do tego w końcówce 10 odcinaka ostatniego epizodu kiedy Brian w końcu powiedział Justinowi, to tak przez niego wyczekiwane, „kocham cię”. To była jedna z najbardziej wzruszających scen całego serialu. Potem obejrzałam ostatnie dwa odcinki i … SZOK! Jak to, Brian i Justin się rozstają?! To nie może się tak skończyć! Byłam absolutnie załamana i jednocześnie wkurzona na scenarzystów, że zafundowali nam właśnie taką końcówkę. Przez parę dni miałam totalnego doła, nie mogłam się z tym pogodzić, ale z czasem zaczęłam się zastanawiać czy jednak mimo wszystko cały serial na tym nie zyskał. Mam na myśli to, że stał się bardziej prawdopodobny. Przecież prawdziwe życie to nie bajka, jest zdecydowanie bardziej pogmatwane. Dokładnie takie jak w zakończeniu QAF. Mam wrażenie, że dzięki temu Brian i Justin stali się bardziej prawdziwi. Co nie zmienia faktu, że gdzieś tam na dnie serca wolałabym jednak ten cholerny hollywoodzki happy-end.
Ogromnie zasmuciło mnie to co napisałaś noemi, że odebrałaś zakończenie QAF jako świadczące o tym, że miłość nie istnieje… Ja to odebrałam zupełnie inaczej. To co zrobili Brian i Justin moim zdaniem pokazuje, że właśnie możliwa jest miłość tak wielka, że jesteś w stanie wyrzec się własnego szczęścia dla osoby którą kochasz. Ich miłość była jak najbardziej prawdziwa, czysta, bezwarunkowa, pełna zrozumienia, etc. Właśnie z tego powodu miałam „wyjca” przez kilka dni. Że można aż tak mocno kochać… Myślę, że ta różnica w interpretacji zakończenia QAF wynika z tego, że zrozumiałaś je tak, że ostatecznie Justin rzuca Briana dla kariery. Wtedy rzeczywiście byłoby to totalne dno. Ale ja to wszystko zrozumiałam trochę inaczej (i wcale nie twierdzę, że mam rację ;) Moim zdaniem Justin nie zostawia Briana. Razem podejmują decyzję o rozstaniu. Mamy wrażenie, że to Justin odchodzi bo wyjeżdża do NY, ale tak naprawdę po prostu obydwoje dochodzą do wniosku, że żaden z nich nie byłby szczęśliwy wiedząc, że osoba którą kocha poświęca się dla nich. Brian mówi: „Nie chcę żyć z kimś kto poświęcił swoje życie i nazwał to miłością…”. A Justin odpowiada mu, że też tego nie chce. Więc ostatecznie, w imię łączącego ich uczucia, pozwalają sobie wzajemnie na pozostanie tym kim naprawdę są, a to niestety oznacza, że na razie nie mogą być razem. Justin „musi” ruszyć na podbój NY a Brian pozostać Piotrusiem Panem (skąd ja to znam ;)
Czy Justin mógł równie dobrze zrobić karierę w Pittsburghu? Możliwe, ale gdyby jednak mu się nie udało niewykluczone, że w przyszłości żałowałby, że jednak nie spróbował. Może zastanawiałby się „co by było gdyby…” Zaryzykuję tutaj stwierdzenie, że gryzłoby to nawet bardziej Briana niż Justina. Trzeba przyznać, że NY jest międzynarodowym centrum artystycznym i daje jednak większe szanse na „wybicie się” niż Pittsburgh. Brian doskonale zdawał sobie z tego sprawę i za nic nie chciałby żeby Justin stracił swoją szansę. To chyba Linz pyta Justina „czy Andy Warhol zostałby Andym Warholem gdyby tutaj został?” (swoją drogą to dzięki QAF dowiedziałam się, że Andy Warhol pochodził z Pittsburgha :) Jestem pewna, że Justin kochał Briana równie mocno jak on jego. I na pewno za nic na świecie nie odrzuciłby jego miłości. Justin „odchodzi” od Briana nie dla kariery, ale dla… Briana. Po to żeby jego ukochany mógł pozostać sobą. Rzeczywiście początkowo (ba, prawie przez cały serial) Justin chciał żeby Brian się zmienił, ale wydaje mi się, że kiedy wreszcie dostał to czego pragnął uświadomił sobie, że jego ukochany tak naprawdę się nie przemienił tylko przywdział pewnego rodzaju maskę. Świadczy o tym scena w której Brian mówi Justinowi dlaczego zdecydował się mu oświadczyć. Nie dlatego, że zmienił swoje podejście lecz dlatego, że chce „udowodnić komuś, kogo kocha, jak bardzo go kocha; że dałby mu wszystko, zrobiłby wszystko, STAŁBY SIĘ WSZYSTKIM, żeby go uszczęśliwić”. Justin chyba zrozumiał to na wieczorze kawalerskim, a kiedy Brian wyskoczył z tym przytulaniem trafiło to w niego jak obuchem – pewnie dlatego tak emocjonalnie zareagował. Justin doskonale zdawał sobie sprawę z tego jak ważnej rzeczy dokonał Brian, że chciał dla niego zmienić całe swoje życie i właśnie to go przeraziło. Uświadamia sobie, że taki zamknięty w klatce Brian nigdy nie będzie naprawdę szczęśliwy. Dlatego właśnie go „uwalnia”. I jestem przekonana, że kiedy sobie uświadamia, że muszą się rozstać ma równie złamane serce jak Brian. W końcowych scenach serialu widzimy samotnego Briana :( i może dlatego można odnieść wrażenie, że to on został porzucony. Gdyby jednak pokazali nam Justina na lotnisku, w samolocie, samotnego gdzieś w NY, etc. byłby to równie przygnębiający widok.
Ta ich ostatnia wspólna noc... Boże, jacy oni byli obaj zagubieni, :`( jak bezładnie chodzili po mieszkaniu nie mogąc zacząć TEJ rozmowy. Myślałam, że pęknie mi serce. A kiedy po raz ostatni się kochają… OMG… Wydaje mi się, że Justin płakał... A to jak Brian się na niego patrzył… To jedna z najsmutniejszych a jednocześnie najpiękniejszych scen filmowych jakie widziałam. Po prostu heartbreaker…
A czy po tym wszystkim Brian stanie się z powrotem taki sam, jak był kiedyś? A jaki on był kiedyś, tzn. przed spotkaniem Justina? Czy rzeczywiście był taki niewrażliwy? Moim zdaniem nie. Rzeczywiście na pierwszy rzut oka mógł sprawiać wrażenie jakiegoś egoistycznego narcyza, ale jestem pewna, że wszyscy jego bliscy wiedzieli, że miał wielkie serce (Debbie nawet coś takiego powiedziała). Może i nie okazywał swoich uczuć, ale wielokrotnie udowadniał jak bardzo mu zależy na swoich bliskich. Dzięki Justinowi po prostu otworzył się, przyznał do swoich uczuć a Justin odwdzięczył mu się tak samo wielką miłością. I mam nadzieję, że dzięki temu Brian nie będzie się już tak bardzo bał pokazywać na zewnątrz tego co tak naprawdę zawsze miał w środku. Ja naprawdę uważam, że Brian nigdy nie zwątpił w uczucie Justina. Przecież rozstają się ze słowami zapewniającymi o wzajemnej miłości. Nie wydaje mi się też żeby Brian został zraniony, zdradzony, upokorzony przez Justina. Ja tego tak nie odbieram. Uderzyło mnie, że kiedy podjęli decyzję, że nie wezmą ślubu (de facto rozstaną się?) obydwaj wydają się w jakiś dziwny sposób szczęśliwi. Zasypiają razem, przytuleni. Nie ma w nich żadnej goryczy, pretensji, żalu do tej drugiej strony.
Czy Brian i Justin będą kiedyś znowu razem? To pytanie pozostaje otwarte. Ja chciałabym wierzyć, że kiedyś jednak będą parą. Brian raczej nie odwiedzi Justina ani odwrotnie (chociaż trzeba przyznać, że Pittsburgh i NY dzielą niecałe 2h lotu; to nie drugie wybrzeże jak LA) Ale tutaj nie o odległość chodzi. Myślę po prostu, że takie spotkania byłyby dla obydwojga zbyt bolesne, a raczej pożegnania… Jednak może za kilka lat, 5-6 powiedzmy, znowu będą razem. Justin wyrobi sobie nazwisko w NY a wtedy będzie mógł tworzyć nawet w Pcimiu Dolnym ;) natomiast Brian wyhula się za wszystkie czasy i rzeczywiście zapragnie tego „bycia we dwoje”. Będzie wtedy w okolicach 40-stki, ale oczywiście „always young and beautiful” :) W „moim zakończeniu” Justin wraca do Briana. Mieszkają razem w swoim wymarzonym „Britin”, i wiodą szczęśliwe aczkolwiek niestandardowe życie. Chcę wierzyć, że właśnie tak to się skończy. Te niezwrócone obrączki były moim zdaniem symbolem tego, że w końcu będą ze sobą razem, nie jako małżeństwo, ale jako partnerzy. Jak tonący brzytwy chwytam się słów Justina „I`ll be back”. W końcu są sobie przeznaczeni i zawsze odnajdowali do siebie drogę.
A co do tej końcowej sceny w Babilonie, moim zdaniem ona nie była tak do końca symboliczna, tzn. była oczywiście symboliczna ;), ale mam na myśli to, że akcja rozgrywała się naprawdę w odbudowanym Babilonie (po co pokazywaliby nam te tłumy przed wejściem do klubu?) Brian po prostu zdecydował się jednak wskrzesić Babilon, na przekór tym homofobom którzy podłożyli bombę, żeby pokazać im, że nie wygrali (cały Brian Kinney!) Dlatego właśnie nie mogli w tej scenie pojawić się Justin, Liz, Mel czy Gus. A fakt, że na koniec Brian tańczy sam daje mi jakąś głupią nadzieję, że to oznacza, że będzie jednak czekał na Justina – zostawia dla niego miejsce koło siebie…
Podsumowując, (czas najwyższy ;) zakochałam się w tym serialu i pomimo łamiącego serce zakończenia na pewno jeszcze do niego wrócę. No i oczywiście jestem dozgonnie wdzięczna osobie, która poleciła mi QAF :* L.O.V.E.
Nie wiem dlaczego postanowiłam zamieścić jeszcze jednego posta. Chyba po prostu nie jestem w stanie pogodzić się z tym, że dla niektórych osób zakończenie QAF wydaje się tak tragiczne. Nie mogę pogodzić się z tym, że ktokolwiek może czuć żal do Justina, tak niesprawiedliwie oskarżając go o to, że porzucił Briana dla kariery, że nie wystarczająco mocno go kochał… Gdybym to ja tak zrozumiała zakończenie serialu zaczęłabym się zastanawiać czy na pewno dobrze je zinterpretowałam, bo coś takiego byłoby zaprzeczeniem wszystkiego co działo się wcześniej. Ale uwierzcie, to zakończenie naprawdę ma sens i nie jest wcale tragiczne.
Jakiś czas temu uświadomiłam sobie, że główną przyczyną niezrozumienia motywów „rozstania” B/J jest przekonanie, że Brian naprawdę zmienił się w tą „żonę ze Stepford”. Wtedy rzeczywiście można by całą winą za rozstanie obarczyć Justina i wściekać się na scenarzystów, że totalnie zjeb… zakończenie. Na szczęście tak źle nie jest. I chciałabym tutaj podkreślić, że absolutnie nie uważam, że Brian w ogóle się nie zmienił. O nie! Zmienił się bardzo i to właśnie pod wpływem Justina. Przede wszystkim nauczył się przyznawać do swoich uczuć, otworzył się, zrozumiał, że zasługuje na to żeby kochać i być kochanym. Chodzi mi tylko o to, że Brian nie zamienił się w… Michaela. Nie uwierzył nagle w instytucję małżeństwa, w jej sens, w tą całą „imitację życia hetero”. Ludzie nie zmieniają tak drastycznie swoich poglądów, nawet pod wpływem traumatycznych przeżyć, szczególnie ci o silnej osobowości a taką niewątpliwie posiadał Brian.
Dlaczego więc Brian zdecydował się oświadczy Justinowi? Jak już pisałam w poprzednim poście (i nie tylko ja ;) zrobił to po to aby uszczęśliwić Justina, bo panicznie bał się go stracić, kochał go tak bardzo, że był gotowy wyrzec się dla niego wszystkiego w co wierzył.
Moim zdaniem w tej zmianie Briana we „wzorowego mężusia” od początku coś zgrzytało. Te jego teksty w stylu „It`s for my prince”, „I`m taking the chance on love”, etc. To nie był Brian! Ale powiedzmy, że to były tylko moje odczucia. Przynajmniej do momentu tej kluczowej sceny w której Brian i Justin podejmują decyzję o rozstaniu. W tej scenie Brian de facto przyznaje się, że tylko grał. Już nie możemy mieć co do tego wątpliwości. Po tym jak Justin wymienia listę rzeczy których Brian Kinney by nie zrobił Brian (Mr always knows what to say ;) nie zaprzecza. Nie mówi czegoś w stylu: „Daj spokój Justin, ja naprawdę nie udaję; naprawdę chcę tego ślubu, wspólnego gotowania, uprawiania ogrodu, siedzenia przed kominkiem, przytulania. Zmieniłem się. Uwierz w to wreszcie!”. Nie, Brian odpowiada: „Ja tylko próbuję cię uszczęśliwić!”, a potem sam pyta „What about you?”. Dla mnie jest to jednoznaczne z powiedzeniem: „Dobra, masz rację, przejrzałeś mnie, ale sobie też nie masz nic do zarzucenia?”. Dopiero wtedy zaczynają rozmawiać o karierze Justina. Brian zmusza Justina do przyznania się, że był gotowy wyrzec się NY aby z nim pozostać. I to właśnie Brian przekonuje go, że byłoby to poświęceniem ze strony Justina i że on (Brian!) tego nie chce. Tak wiec rzeczywiście kariera Justina była jedną z przyczyn ich rozstania, ale w żadnym wypadku nie można tego upraszczać stwierdzeniem, że „Justin rzucił Briana dla kariery”. Odniosłam nawet wrażenie, że to przede wszystkim Brian chciał żeby Justin wykorzystał swoją szansę i nie odpuściłby mu dopóki ten nie ruszyłby na podbój NY. I to jest właśnie moim zdaniem największy dowód miłości Briana, jest gotowy wyrzec się swojego szczęścia żeby Justin się spełnił. Dlatego też Brian w żaden sposób nie został skrzywdzony przez Justina, bo de facto Justin zrobił dokładnie to czego chciał Brian. Z drugiej strony Justin również wyrzeka się swojego szczęścia aby Brian mógł „pozostać sobą”. Obydwoje więc udowadniają, że stawiają szczęście tej drugiej osoby ponad swoje własne i obydwoje doskonale to rozumieją, stąd nie ma w nich absolutnie żadnego żalu do tej drugiej strony.
Btw. Oglądając drugi raz te ostatnie odcinki (właśnie po to aby zrozumieć ;) zwróciłam uwagę na pewien wątek który wcześniej zupełnie mi umknął. Chodzi mi o tą reklamę środka na potencję (LOL) którą miał przygotować Brian. Jego wstępny projekt zostaje odrzucony bo jest zbyt wyzywający. Zleceniodawcy żądają czegoś bardziej „romantycznego”. I co robi Brian? Każe przygotować reklamę zgodną z ich wymaganiami. Wbrew sobie. W rozszerzonej wersji tej sceny pyta asystentkę (swoją drogą zaskoczoną jego postawą) czy nie zna powiedzenia, że „klient ma zawsze rację”? Dzieje się to wszystko równolegle do przygotowań do ślubu i tak się zastanawiam czy nie było to swego rodzaju metaforą na to co działo się w życiu Briana. W stosunku do Justina również wyrzeka się swoich przekonań żeby tylko go zatrzymać. Może to trochę naciągane, ale z drugiej strony chyba był jakiś powód dla którego scenarzyści postanowili wprowadzić ten wątek? I jak on ostatecznie się kończy? Kiedy Brian i Justin podejmują decyzję o rozstaniu Brian staje się z powrotem tym bezkompromisowym Kinneyem i mówi zleceniodawcom żeby się p… Nie zrobi tej reklamy pod ich dyktando bo to byłoby zaprzeczeniem tego w co wierzy („Men are man. They want to f… It`s still all about sex and it always will be”.) Kocham takiego Briana! :)
Jeszcze jedna rzecz przyszła mi do głowy kiedy czytałam rożne wypowiedzi na forach, właśnie w sprawie zakończenia QAF. Oczywiście nie dam sobie ręki za to uciąć, ale wydaje mi się, że 99% osób rozpaczających z powodu zakończenia serialu to kobiety (skrycie zakochane w Brianie? ;) Ale serio, wydaje mi się, że dzieje się tak dlatego, że my dziewczyny :) mamy jakoś wdrukowane przekonanie, że kiedy człowiek trafia na tą swoją drugą połówkę to powinien zrobić absolutnie wszystko aby być z nim/nią już na zawsze. Większość z nas byłaby gotowa ponieść największe wyrzeczenia żeby być ze swoim ukochanym. Większość z nas stawia na pierwszym miejscu rodzinę i jej szczęście a nie samospełnienie czy karierę. Dlatego tak trudno nam zrozumieć motywy postępowania Justina i Briana. Ale nie możemy zapominać o tym, że QAF to przede wszystkim serial o FACETACH, napisany przez FACETÓW, więc równocześnie prezentujący ICH sposób patrzenia na świat. W pewnym momencie QAF (niestety nie pamiętam w jakim kontekście) poda stwierdzenie w stylu, że zachowują się tak jak się zachowują nie dlatego, że są gejami, ale dlatego, że są facetami (chyba nawet Brian to mówi). Zrozumienie tego, moim zdaniem pozwala bardziej optymistycznie spojrzeć na zakończenie. Dla mężczyzny samospełnienie jest chyba jedną z najważniejszych wartości. Dlatego właśnie Brian i Justin tak doskonale rozumieją, że każdy z nich musi pójść własną drogę zanim znajdą tą wspólną. Faceci nie komplikują też tak wszystkiego jak my (są znacznie prostsi w obsłudze ;) Ja sama wpadłam w pułapkę nadmiernego sentymentalizmu pisząc, że Brian i Justin raczej nie będą się spotykać bo rozstania byłyby dla nich zbyt bolesne. Ale to był tylko mój, kobiecy :) punkt widzenia.
Tak więc, dziewczyny, uwierzcie, chłopaki dadzą radę i w końcu będą razem! Britin forever! :)
Tak, jak pisalam w innym poście tutaj - zakończenie było bardzo dobre, bo wzbudziło mnóstwo emocji, ostatnia scena B&J była pięknie sfilmowana i nie znam osoby, która by na niej nie płakała.
Jednak przyznaję, że byłam nim (zakończeniem) zawiedziona - taka była moja pierwsza reakcja. Ale to było nieuniknione - Brian chciał zrezygnować z SIEBIE, by zatrzymać Justina, nie byłby więc spełniony, czy szczęśliwy, gdyby pozostali razem...
Co do reklamy na potencje - TAK, to było nawiązanie do tamtejszego życia Briana... Ale na końcu Brian pozostał sobą, samotnym sobą.
No i właśnie - osobiście chyba bardziej wzruszyłam się sceną, w której Brian tańczy SAM. Był sam i sam pozostał - Justin wyjechał, Gus i Lindsay też, Mike - jego najlepszy przyjaciel - wreszcie się ustatkował... SMUTNE.
Motyw postępowania Justina i Briana..... Sami scenarzyści przyznali w którymś wywiadzie, że nie mieli już co robić z Queerem - za dużo odcinków, za mało pomysłow. Dlatego może lepiej nie próbować zrozumieć B&J - może tam naprawdę nie ma sensu (CZASAMI)...
Wiecie, ze będzie konwent Queera w USA?? A niedawno ekipa QaF zebrała się na wywiad w radiu ktoś słuchał? Był Randy, oczywiście uroczy Scott Lowell, Michelle Clunie, aktorzy grający Bena i Honeycutta (mam słabą pamięć do imion). Miał być Gale, ale się nie zjawił ;). Ale kilka dni potem ponad godzina tylko z nim była (ale nie gadali o QaF)...
Właśnie skończyłam oglądać.
Ostatni odcinek... Nie wiem jak mogę go skomentować.
Twój komentarz zawiera chyba najtrafniejsze spostrzeżenia
Twoja metoda obejrzenia serialu bez ostatniego odcinka dała jakąkolwiek poprawę?
Ach... Pamiętam kiedy trzy lata temu po raz pierwszy skończyłam oglądać QAF, a po końcówce i wyjeździe Justina, nie mogłam racjonalnie myśleć przez tydzień, cały czas zastanawiając się, jak to mogło się stać. Po tylu latach zabiegania o uczucia Briana, po tym wszystkim co przeszli, jedyne co było w mojej głowie to jedno wielkie WTF !
Podczas ostatniego odcinka płakałam jak głupia, myślałam W KOŃCU dostaną to na co zasłużyli i czego pragnęli, czyli wspólne, szczęśliwe życie. Ale nie było mi dane tego obejrzeć, a koniec serialu, zapamiętałam jako jedną wielką traumę.
Ostatnio(po raz trzeci) odświeżyłam sobie wszystkie odcinki, jako, że znałam już większość na pamięć, próbowałam zwracać szczególną uwagę na motywy, którymi kierowali się B&J na sam koniec serialu. Nie można zarzucać Justinowi, że zostawił Briana dla kariery. Przecież Brian sam powiedział Justinowi "you became the best homosexual you could possibly be" i to właśnie dzięki niemu. Nie wydaje mi się, żeby Brian po tym wszystkim wrócił do swojego dawnego "I dont believe in love..", ponieważ dzięki miłości i wszystkiemu co przeszli z Justinem, on także zmienił się na lepsze. Ten serial pokazuje bardzo ważną rzecz, że czas upływa i nie stajemy się coraz młodsi. Przez cały czas mogliśmy obserwować metamorfozę Briana, który nie potrafił sam przed sobą przyznać, że zależy mu na ludziach, że tak jak my wszyscy potrzebuje akceptacji, miłości i rodziny, której tak naprawdę sam nie miał.
Dopiero kiedy oglądnęłam serial trzeci raz, zrozumiałam co chcieli przekazać twórcy serialu na sam koniec. Pokazali to w bardzo traumatyczny dla nas sposób, ale... życie to nie bajka(wyświechtany frazes, wiem). W pewnym momencie chłopaki musiały ustalić swoje priorytety i biorąc pod uwagę to, jak bardzo się kochali i co razem przeszli, nie wierzę w to, że w końcu nie skończyli razem.
Szczerze mówiąc piąta seria tak jak wspominaliście jest najsłabsza i zawiera najwięcej błędów. Pomijam już całą idiotyczną sprawę z Hunterem, opiekę nad RJ, ale rozbawił mnie dramatyzm "oooo Nowy Jork, jak to dalego od Pittsburgha", biorąc pod uwagę wielkość Stanów, to nie jest jakaś zatrważająca odległość, której dwie kochające osoby nie są w stanie pokonać. Dla mnie za dużo dramatu, bo rozumiem, że nie chcieli ślubu ok, ale czy odległość zmienia to, co razem przeszli i co do siebie czują? Nie sądzę, dlatego końcówka jest słaba i nawet w pewien sposób dla mnie kiczowato-przerysowana.
P.S. Dla tych nieusatysfakcjonowanych na youtube można znaleźć świetny fanvid, który pokazuje wspólne życie B&J po ślubie - The wedding of Brian and Justin by qaffangyrl, ostrzegam słodki do ... ;)
Zgadzam sie z wami w 100%. Chociaż co do ślubu miałam mieszane uczucia, nie tylko, że Brain w roli męża to jakby nie on. Oczywiście dlatego, że spodziewałam się happy endu Brain & Michaela. Naprawdę na to czekałam i wraz z pierwszym sezonem zakodowałam sobie, ze historia będzie się toczyć i dążyć do tego by byli razem.
Dawno już tutaj nikt nie pisał, ale serial wciąż jest i niektórzy dopiero teraz na niego wpadli. W tym ja.
Przeczytałam Wasze wypowiedzi i muszę powiedzieć, że zgadzam się z nimi, ale zarazem nie zgadzam. Szczerze mówiąc nie potrafię za to wszystko obwinić Justina. Jestem przekonana, że to dlatego, że go uwielbiam - jestem bowiem również artystką (chociaż nie aż tak utalentowaną jak on, którego tutaj przedstawiono). Pokochałam go całym sercem, tak samo zresztą jak Briana i całe QAF. Wracając - po prostu nie potrafię. Ale strasznie mam do niego żal za to, że w scenie, gdy rozmawiali o przyszłości z Brianem (tej w łóżku) nie powiedział mu czegoś w stylu tego, co powiedział do Linsday - nie Nowy Jork jest moją szansą życiową, Brian jest. Żal za to, że wtedy powiedział "Ja też nie chcę żyć z osobą, która poświęciła wszystko i mówi, że to miłość", a nie "To właśnie ty mnie tutaj trzymasz". Wiem, wiem, że to oklepane, ale przecież on naprawdę tak uważał. Dało się to zobaczyć. Briana także nie potrafię obarczyć winą, ale również mam do niego pretensję o to, że go nie zatrzymał; a także o to, że próbował się na siłę zmienić. Zdaję sobie sprawę, że prawdopodobnie nie byliby wtedy szczęśliwi - przede wszystkim wtedy, gdyby Brian się zmienił.
Nie potrafię jednak zaakceptować tego, że ot tak, po prostu - po tym wszystkim! - się rozstali. I smutne było też to, że na końcu Brain mówi do Justina "Nawet jeśli się nigdy nie zobaczymy, to tylko czas". Nie rozumiem trochę, bo mam wrażenie jakby sami sobie komplikowali miłość. Przecież to, że Justin wyjechał, nie oznaczało, że muszą o sobie zapomnieć; albo, że nigdy się już nie spotkają. Wręcz przeciwnie - ta ich więź tylko powinna się zacieśnić. Muszę Wam powiedzieć, że chociaż mam bardzo bujną wyobraźnię, to jakoś tutaj nie potrafię sobie wyobrazić dalszego dobrego zakończenia. Nie sama. Dlatego właśnie, chciałam Was poprosić, Wszystkich fanów, o podpisanie tej petycji, która jest zamieszczona w internecie. Wystarczy wpisać w google: Queer as Folk season 6 petition. Pierwszy link, łatwe podpis.
Czułam po obejrzeniu tego więcej niż tylko zwyczajową pustkę. Więcej niż niedosyt. To była prawie rozpacz. Pozbierałam się dopiero, gdy zaczęłam oglądać na nowo. Ale to w końcu znów dojdzie do końca. Może nie będzie boleć aż tak bardzo... ale wciąż będzie.