Po 4 odcinku już było widać, że ten serial zmierza donikąd.
Po pierwsze zero klimatu, to jakiś średnio udany serial o zombie dla małolatów, a nie Resident Evil. Absurd tutaj goni absurd. Muzyka fatalnie dobrana. Jest scena w jednym epizodzie, jak główna bohaterka biegnie z głową w torbie, a w tle muzyka jak z 365 dni - ten dzień. Ta blondyna, Billy, jest biała jak śmierć, oczy czerwone, ale co tam, idzie do szkoły, a później na imprezę i nikt nie zwraca na nią uwagi, choć wygląda, jakby mocno przyćpała. No w sumie normalka.
Mamy poza tym tutaj kilka podobieństw. Jej dorosła wersja, Billy z 2036 wygląda jak Katniss z Igrzysk śmierci. Ale to nie wszystko, mamy tutaj jeszcze sobowtóra Murraya ze Stranger Things, no i perełka, jest również Blade, łowca wampirów.
Kilka scen wywołało u mnie niekontrolowane napady śmiechu. Jedna z nich ma miejsce wtedy, gdy ojciec mówi córkom prawdę, że Umberella pracuje nad nowym lekiem o nazwie Joy, który w dużych dawkach infekuje organizm tak zwanym wirusem T. Na to jedna z jego córek: "to jest coś jak covid"? I nie wytrzymałem ze śmiechu.
Poza tym jak zwykle, Netflix musiał pokazać nam "nowoczesną" rodzinę, z dwiema mamusiami. Nie mam z tym problemu, tylko dlaczego robią to z tak kultowymi dziełami jak Resident Evil? Przecież żona tej Evelyn nie odgrywała nawet żadnej konkretnej roli, widać było, że jest do fabuły wciśnięta na siłę. Poza tym młoda, atrakcyjna bizneswoman wybiera sobie na partnerkę jakąś starą zbzikowaną babę? Poważnie? Przecież to się kupy nie trzyma. Podobnie zresztą jak przemiana młodej, uroczej Billy, w pozbawioną emocji, zimną psychopatkę.
Ogólnie jest źle. Nie ma klimatu, aktorstwo leży, fabuła kwiczy, muzyka kompletnie nieprzemyślana.