Pierwszy komputerowy Space Hulk był dla mnie źródłem jednej z dziecięcych fobii. Zagrałem w toto, mając osiem lat (wyobraźcie sobie małe dziecko, obcujące z czymś takim) i choć długo to nie trwało, w pamięć zapadło mi to głęboko.
Space Hulk byłby może naprawdę znakomitą grą, gdyby nie ostro przegięty poziom trudności. Nie ma chyba nikogo, kogo by NIE wkurzały Genestealery, wychodzące ze ścian tuż przed naszymi Terminatorami. Ci ostatni zaś, jak na najlepszych wojowników w zakonie Space Marines, byli irytująco nieporadni - w walce wręcz byli niemal bezbronni, a zostawienie ich na straży, by kładli ogień zaporowy na dany korytarz, czasami skutowało tym, że ci chrzanili sprawę i nim się człowiek orientował, w linii obrony ziała wyrwa, którą Genestealery oczywiście szybko wykorzystywały. Zresztą to nie zawsze była ich wina, jako że w trzymaniu wrogów na dystans często przeszkadzała im (i nam) kolejna zgryzota tej gry, czyli zdecydowanie za łatwo i za często zacinająca się broń. Wiesz co, Wieczny Imperatorze? To ja chyba wolałbym, żebyś rozdysponowywał bolterów wśród moich żołnierzy.
Ale ten klimat stałego zagrożenia, muzyka (WAŻNE! Podkład muzyczny w Amigowej wersji gry był nieporównywalnie lepszy - oraz bardziej przerażający - niż ten w wersji PC), która zresztą już sama w sobie budziła we mnie niepokój (no, grałem jako ośmiolatek właśnie na Amidze), to wszystko sprawiało, że Space Hulk był (i jest) mimo wszystko grą wartą uwagi.