Wywiad

Moim wzorem był Chaplin - rozmowa z Jerzym Hoffmanem

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Moim+wzorem+by%C5%82+Chaplin+-+rozmowa+z+Jerzym+Hoffmanem-27275
Z jego filmami spotkał się w tym kraju każdy. Stworzył "Trylogię" i wiele innych niezapomnianych obrazów. Kilka dni temu został uhonorowany Polskim Orłem za całokształt twórczości, jedną z najważniejszych polskich nagród filmowych. Teraz zapytaliśmy go jego przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Zapraszamy na rozmowę z Jerzym Hoffmanem, którego zastaliśmy wypoczywającego z dala od wielkiego świata. Jerzy Hoffman: Dzień dobry, kłaniam się, witam. Dzień dobry panie reżyserze, jak zdrowie? Dziękuję, nie narzekam. Jesteśmy w tej chwili nieco odcięci od świata, bo nas zasypało i ani u nas, ani w okolicach nie ma prądu. Grzejemy się przy kominku, ale mamy nadzieję, że do nas jeszcze dzisiaj dotrze. Rozmawiamy niedługo po przyznaniu panu nagrody za całokształt twórczości. Jak pan podchodzi do tego wyróżnienia? Czy nie jest panu szkoda, że to nagroda za całokształt, a nie za konkretny film? W tej chwili pracuję nad filmem, który jeszcze nie został skończony. W ubiegłym roku minęło pięćdziesiąt lat od kiedy z Edwardem Skórzewskim zrealizowaliśmy pierwszy film - "Uwaga, chuligani!" i to on otrzymał pierwszą nagrodę polskiej krytyki - Syrenkę Warszawską. W każdym razie nie traktuję tej nagrody jako odprawy emerytalnej, ani przemówienia nad grobem. Zatem jak ją pan traktuje? No cóż. Akademia przyznaje tę nagrodę od kilku lat. Bodaj ośmiu. Koledzy, którzy ją wcześniej otrzymali, nadal żyją i pracują. Mogę tylko podziękować za uznanie. Z którego swojego filmu jest pan najbardziej dumny? Strasznie trudno być własnym recenzentem. Niewątpliwie na pierwszym planie jest "Trylogia". To jest, jak dotychczas, największe moje osiągnięcie. Największy w sensie rozmachu, rozgłosu i nominacji do Oscara był "Potop". Przegrany jedynie, jak twierdzą niektórzy, jednym głosem z "Amarcordem"Felliniego. Z kolei najwięcej trudu, czasu, cierpienia i wyrzeczeń wymagało "Ogniem i mieczem". Trudno mi dzisiaj powiedzieć, z którego jestem bardziej dumny, z "Potopu", czy "Ogniem i mieczem". Zapowiadał pan niedawno produkcję "Syberiady", a wcześniej trzyczęściowego dokumentu o Ukrainie. Jakie są pana filmowe plany na przyszłość? Teraz pracujemy nad dokumentem o Ukrainie. Dwa odcinki są już gotowe, przygotowujemy trzeci. Myślę, że do połowy kwietnia skończymy. Montujemy to już rok. Montaż żadnego filmu nie zajął mi tyle czasu. To będzie "Ukraina - narodziny narodu". Jeśli zaś chodzi o "Syberiadę", to napisałem treatment. To jest coś niesłychanie osobistego. Nawet tytuł - "Moja Syberiada" nie mówi o Syberiadzie w ogóle. Mówi o mojej Syberiadzie, o tym, co ja przeżyłem, co ja przeszedłem. O dorastaniu dziecka. Właśnie wtedy i właśnie tam. Myślę, że taki film mógłby powstać wyłącznie w koprodukcji. Może się uda. Zresztą nie jest to jedyny temat nad którym myślę, ale ten bardzo chciałbym zrealizować. No właśnie, kiedyś zapowiadał pan ekranizacje "Tarasa Bulby" Mikołaja Gogola. Czy dalej pan nad tym pracuje ? Na pewnym etapie przerwałem prace nad tym projektem, może kiedyś do tego wrócę. Jakie inne pomysły ma pan w głowie ? Są rzeczy, których do tej pory nie udało mi się ruszyć. Nadal nie zapominam o swoim ukochanym Bolesławie Chrobrym. No, ale mój Boże, wciąż jeszcze żyję. Często w pana filmach pojawia się tematyka wschodu. Można wyczuć jakąś sympatię do aktorów z Rosji i Ukrainy. Skąd się to bierze? Z tego, że studiował pan reżyserię w Moskwie? Ja wprawdzie urodziłem w Krakowie ale przed wojną mieszkałem w Gorlicach. To okolice Jasła i Krosna, czyli Beskid Niski. Dzieciństwo moje urwało się w trzydziestym dziewiątym roku. Potem pięć lat Syberii, z której wywiozłem odczucie, że wszystko co złe, tragiczne i straszne spotkało nas ze strony władz, to co dobre od ludzi. Potem przyszły studia. To wszystko spowodowało, że nawet mówię z takim akcentem, że ludzie zza Buga zawsze pytają skąd jestem, bo im się nie kojarzę ani z Lwowem, ani z Wilnem. Mimo to czują, że ja troszeczkę mam taki wschodni zaśpiew. No i ten "zaśpiew" ciągle gdzieś mi w duszy gra. Poza tym, jeśli chodzi o Ukrainę, to uważam, że jest to dla nas niesłychanie ważny partner. Dla Polaków i dla Polski. Z Rosją jesteśmy sąsiadami od stuleci i jakby się nie toczyły sprawy, to nie możemy uznać że nas nie ma. Bo tak już jest. W tej sytuacji trzeba szukać modus vivendi. A ponieważ więzi kulturowe w naszym kinie i teatrze i w ogóle wśród ludzi sztuki mają swoje tradycje, trzeba je kontynuować. Wyczytałem, że w czasach gimnazjum był pan bokserem. Mój Boże, kim człowiek nie był. Rodzicie bardzo chcieli, żebym grał na fortepianie. Uczyłem się grania, ale jednocześnie boksowałem. Moja nauczycielka nie mogła zrozumieć skąd mam takie łapy. Mój prosty nos zawdzięczam tylko temu, że jak przyszedłem do domu ze złamanym, to ojciec lekarz przyłożył rękę i strzelił z drugiej strony. Zemdlałem, ale nos mam w miarę prosty. Kiedyś na meczu z Ludowym Zespołem Sportowym przez dwie rundy biłem faceta tak, że tylko grzmiało. Przez trzecią rundę robiłem wszystko, żeby on mnie nie trafił, bo wiedziałem, że jak raz trafi to zabije. Wtedy zrozumiałem, że trzeba z tego interesu zrezygnować. I chyba myślę, że w porę. Potem mnie życie rzuciło nawet do centrum szkolenia marynarskiego. Młodość jest młodość... To jak w końcu pan trafił do filmu? Rodzice lekarze oczywiście chcieli, żebym został lekarzem. Matka przed medycyną skończyła studium nauczycielskie. Była wychowana w duchu literatury romantycznej. Zawsze wierzyła, że wrócimy z Syberii i chciała, żebym wrócił jako Polak. Wyjeżdżając na kilka miesięcy dawała mi do nauczenia się na pamięć "Konrada Wallenroda", "Grażynę", czy "Pana Tadeusza". Już wtedy, jako 11-12 letni chłopak, musiałem chodzić przez Tajgę kilka kilometrów, żeby recytować wiersze w polskim domu starców. Następnie, już w Polsce - w Bydgoszczy, jako gimnazjalista dostałem nagrodę Polskiego Radia za słuchowisko o Bitwie pod Lenino, na podstawie wspomnień mojego ojca. Później robiłem inscenizacje. Miałem zaprzyjaźnionego reżysera teatralnego z Bydgoszczy, do którego chodziłem na lekcje. A tak naprawdę, to na rok przed maturą siedliśmy w parku Kochanowskiego z moim, niestety nie żyjącym już, przyjacielem Jarkiem Szymkiewiczem, który później został naprawdę świetnym krytykiem i teoretykiem teatru. Tak siedzieliśmy i zastanawialiśmy się, dokąd by tu pójść, by nie pracować od ósmej do czwartej. No i tak wymyśliłem kino. Czy z dzisiejszej perspektywy nie żałuje pan tego wyboru? Nie chciałby pan być kim innym? Nie wydaje mi się. Gdybym został lekarzem, to byłbym odpowiedzialnym za życie ludzkie. Jak się jest artystą to mimo wszystko błąd nie zabija. Jeśli więc jestem odpowiedzialny, to wyłącznie za życie duchowe, nie fizyczne. No właśnie, jak to jest z tą odpowiedzialnością? Był pan zaangażowany w ostatnią kampanię wyborczą. Czy nie zastanawiał się pan nad zostaniem politykiem, mężem stanu? Nie. Nigdy nie miałem takich ciągot. Ja jestem z przekonania, z zapatrywań, lewicowcem. Dlatego poparłem Cimoszewicza. Uważałem go za jednego z ludzi nie upapranych w to, co się stało w lewicy w okresie millerowskim i wcześniej. Nie w cały ten wrzód buty, arogancji i korupcji. Później, gdy on odszedł, poparłem Marka Borowskiego. Wiedziałem, że jest człowiekiem uczciwym, chociaż zdawałem sobie sprawę, że nie ma on żadnych szans. Gdyby jego secesja nastąpiła rok wcześniej... Mimo to poparłem go dla zasady, żeby być wiernym swoim pryncypiom i własnym przekonaniom. Rozpoczynał pan karierę od filmów dokumentalnych, teraz znów pan do nich wraca. Co jest takiego fascynującego w tej formie sztuki filmowej? Wtedy droga do samodzielnej pracy szła przez kilkuletnią asystenturę, albo przez pracę w dokumencie lub oświatówce. Z dokumentu wyszedł Janek Łomnicki, Munk, z oświatówki Has, a ja wraz z Edkiem Skórzewskim wybraliśmy dokument, bo była to dla nas świetna szkoła - Polski i pewnego skrótu myślowego, kondensacji. W tamtych czasach nie było telewizji, a film dokumentalny, żeby być na ekranie, przed filmem fabularnym, nie mógł mieć więcej niż dziesięć, dwanaście minut. Dopiero telewizja i tak zwane gadające głowy przeniosły te nasze 10-12 minut na godzinę, półtorej, czy dłużej. Wtedy byliśmy niezwykle zaangażowani we współczesność. Dzisiaj mój powrót do dokumentu jest chwilowy. Poprzez "Trylogię", którą ojciec przysłał z frontu, zainteresowała mnie historia, a zwłaszcza historia Polski. Niewykluczone, że gdybym nie został filmowcem, to byłbym historykiem. Zafascynowała mnie historia Ukrainy i proces powstawania narodu, który nigdy nie był samodzielny. To zdecydowało o tym filmie. Czyli jednak fabuła nadal jest na pierwszym planie... Jednak tak. Sądzę, że dokument powinien operować we współczesności, a współczesność jest domeną ludzi młodych. Dawno temu z Edkiem Skórzewskim byliśmy młodzi i mówiliśmy językiem młodych ludzi. Rozumieliśmy ich. Mogliśmy bywać wśród nich i bywaliśmy. Dzisiaj to byłoby mentorstwo. Co starszy pan może powiedzieć o tym, co nas otacza. Uważam, że o tym powinni mówić ci, którzy w tym uczestniczą, ci którzy dopiero startują. Ludzie młodszego pokolenia. Rozumiem. Jaka jest dla pana różnica pomiędzy kręceniem filmów teraz, a przed '89 rokiem? Kiedy było łatwiej? Bywało różnie. Było łatwiej, bo jeśli scenariusz przeszedł przez cenzurę i został zaakceptowany, to miał zagwarantowany mecenat państwowy. Miał finansowanie. Potem to zniknęło. Tak było aż do powstania Instytutu Filmowego, który mam nadzieję, wreszcie tę sytuację zmieni. Z czasem skończyła się cenzura, ale i skończyły się pieniądze. Wcześniej zaś myśmy mieli inny problem. Istniały dwa rodzaje pieniądze, były rodzime złotówki, które wystarczały na kostiumy, na aktorów i na budowę dekoracji oraz dewizy, za które trzeba było kupić taśmę, nie mówiąc już o aparaturze, obiektywach i wszelkiej technice filmowej. Na przykład kręcąc "Potop", największy film w historii polskiej kinematografii, 2/3 materiału nakręciłem jedną kamerą, drugą miałem na parę scen. Wszystko zrobiłem jednym obiektywem Panavision, którego wtedy nie sprzedawali, tylko wynajmowali, a myśmy nie mieli dewiz na wynajem drugiego obiektywu. Dzisiaj nasza złotówka jest wymienialna. Mamy więc kamery i taśmę. Możemy sięgnąć po wszelkie technologie. Nie będziemy się, co prawda, ścigać z Amerykanami, bo też nigdy takich pieniędzy nie będziemy mieli. Mimo to nawet jeśli potrzeba podstawowych efektów specjalnych, czy komputerowych, to w Polsce można je zdobyć. Wtedy miał pan zapewnioną nawet pomoc wojska. Dzisiaj wygląda to znacznie gorzej... Dzisiaj też jest wojsko, tylko trzeba za nie zapłacić. Skoro daje się już w Polsce kręcić filmy, to jakiego filmu brakuje panu w jego własnej filmografii? No brakuje mi właśnie "Mojej Syberiady", bo to jest część mojego życia. Kiedyś bardzo chciałem zrobić film o siostrze Bolesława Chrobrego, Sygrydzie Storradzie, czyli Świętosławie - żonie królów najpierw Szwecji, potem Danii, która całe życie kochała się w takim morskim rozbójniku, późniejszym królu Norwegii Olafie Tryggvasonie. Była jedną z najwybitniejszych znanych kobiet Średniowiecza i nie tylko. Jest więc kilka tematów. Myślałem zawsze o wielkości Bolesława Chrobrego. Byłem pod ogromnym wrażeniem książki Gołubiewa, oczywiście jego język dialogowy jest dzisiaj nie do przyjęcia, ale wizja, którą proponuje jest niesamowita. Chciałbym, żeby na naszych ekranach pojawiły się, nie odbierając niczego współczesności, filmy historyczne i widowiskowe. Nie zawsze martyrologiczne. Nasza historia nie za każdym razem przecież kończyła się tragicznie. Dlatego nie pasjonuje mnie Książe Józef Poniatowski, bo zginął. Nie interesuje mnie też stereotyp naszych bohaterów, którzy tragicznie giną. Pasjonuje mnie natomiast Beniowski, którego góra sławi jego imię do dzisiaj... Chciałbym jeszcze zrobić coś, co przyciągnęłoby do kina naprawdę wielu ludzi, co dałoby im jakiegoś wewnętrznego kopa, że "A jednak można", a jednak da się wygrać, coś osiągnąć. Sądzę, że ludziom jest to cholernie potrzebne. Nie można im dawać poczucia bohaterskiej klęski. Otrzymał pan w swojej karierze wiele nagród - Złoty Krzyż Zasług, Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski, nagrodę festiwalu w Wenecji, nawet honorowe obywatelstwo Bydgoszczy. Teraz został pan wyróżniony Orłem za całokształt twórczości. Nie za zamieniłby pan tych wszystkich nagród na Oscara w 1975 roku? Oczywiście, że Oscar jest szczytem marzeń. Sądzę, że przegranie z "Amarcordem" i z Fellinim nie jest ujmą. Jeśli mówimy o orderach to najbardziej dla mnie cennym, jest nasz Krzyż Wielki Orderu Odrodzenia Polski. Jestem obywatelem honorowym Gorlic i Bydgoszczy. Jestem zasłużonym dla Miasta Stołecznego Warszawy i Krakowa. Mam odznaczenie od ministra kultury i ministra spraw zagranicznych, za krzewienie kultury polskiej zagranicą. Jestem także członkiem Akademii Sztuki Ukrainy i doktorem honoris causa Instytutu Filmowego w Moskwie. No nazbierało się tego wiele. Gdybym powiedział, że w ogóle mnie to nie interesuje, nie obchodzi, to bym skłamał. Każdy ma swoje słabości i słabostki. Cóż. Muszę powiedzieć, że wzorcem dla mnie zawsze była twórczość Chaplina. To człowiek, artysta, na filmach którego śmiali się i płakali zarówno intelektualiści, jak i kucharki. Dlatego może ze wszystkich filmów Felliniego, najbardziej kocham "La Stradę". To jest dla mnie najbardziej chaplinowski film. Dla mnie zwycięstwem jest, jeżeli mam pełne widownie. Jeśli na moich filmach ludzie się wzruszają, płaczą, śmieją... Jeżeli chociaż na chwilę po wyjściu z kina czują się lepsi, podniesieni na duchu, czy po prostu szlachetniejsi, to jest to moje wewnętrzne zwycięstwo. Niedługo obchodzi pan swoje 74. urodziny, czego można życzyć artyście, który w tym wieku dostał za całokształt twórczości jedną z najbardziej prestiżowych polskich nagród filmowych? Wie pan. Mój przyjaciel Wiktor Zborowski mówił tak: "Nie życzę Ci zdrowia, bo na Titanicu wszyscy byli zdrowi. Nie życzę Ci pieniędzy, bo na Titanicu wszyscy byli bogaci. Życzę ci fartu!". Myślę, że coś w tym jest. Mówiąc poważnie, to życzyłbym sobie zdrowia i tego, żeby wiedzieć kiedy w porę zejść z ringu. Strasznie trudno jest oceniać samego siebie i swoje możliwości. Wydaje mi się, że jeszcze kilka lat będę "na chodzie" i nie chce ich zmarnować. Proszę mi tego życzyć. W takim razie tego właśnie życzę. Wykorzystania tego czasu. Dziękuję bardzo a rozmowę. Dziękuję, ja również. A wie pan co jest jeszcze w życiu bardzo ważne? Co mi się udało zachować? W życiu ilość przyjaciół się zmniejsza, nie tylko dlatego, że ludzie odchodzą, ale także dlatego, że w różnych sytuacjach życiowych okazuje się, która przyjaźń jest prawdziwa. Chciałbym życzyć sobie, by zachować te przyjaźnie do końca. Życzę sobie, też żeby po wszystkich tych przejściach jakie miałem, uchować miłość kobiety, która mnie kocha dzisiaj. No i jestem poza tym szczęśliwym ojcem i dziadkiem. Tego i panu życzę. Rozmawiał Krzysztof Berenda 23 lutego 2006 r.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones