Będę to powtarzał jak mantrę - żyjemy w świetnych czasach filmów grozy. Po serii niezależnych horrorów, które horrorami tak naprawdę nie są, przyszedł czas na powiew świeżości w gatunku slashera.
Slashery wymarły gdzieś w latach 90-tych. Jeszcze na początku XXI wieku powstała seria "Oszukać przeznaczenie", "Droga bez powrotu" czy "Zejście", ale to chyba wszystko z ciekawszych rzeczy. Pomysły się wyczerpały, publika miała dość tego samego schematu. Wzięto się więc za masowe rimejkowanie klasyków. W tylko ostatnich 15 latach dostaliśmy nowe części Teksańskiej masakry piłą mechaniczną, Koszmaru z ulicy Wiązów, Piątku trzynastego, Laleczki Chucky, Ostatniego domu na lewo, Martwego zła, Domu woskowych ciał, Amityville, Omena, Halloween i tak dalej.
Metoda nie sprawdza się? Nie szkodzi, zróbmy kolejny reboot Teksańskiej, tym razem w 3D (sytuacja prawdziwa, film pochodzi z 2013, a w tym roku jeszcze stworzyli "Leatherface"). Dlatego tak bardzo doceniam "Happy Death Day".
Pomysł nie jest najświeższy, bo korzysta z każdemu znanej w kinie pętli czasowej. Ale nie chodzi tu bynajmniej o świeżość pomysłu, a o sprawne połączenie kilku sprawdzonych motywów. Pętla w horrorze? To już brzmi ciekawie. Pętla w slasherze? Jeszcze lepiej.
Reżyser Christopher Landon i scenarzysta Scott Lobdell doskonale rozumieją na czym slashery polegają i w czym tkwił ich sukces. To nie lada wyzwanie, bo ostatnim, który wiedział na czym ta zabawa polega, to Wes Craven w 1996 roku, kiedy stworzył "Krzyk". Kto widział, ten wie, że poważny ten film do końca nie był, a jednocześnie jeszcze naśmiewał się z gatunku. Wrzućmy więc "Krzyk" do pętli czasowej rodem z "Dnia Świstaka" i mamy mieszankę idealną - zabawa konwencją i żart z tej konwencji na całego, bowiem w tym slasherze będzie umierać ciągle ta sama osoba!
Twórcy z wybitnym wyczuciem i dużą dozą dystansu podchodzą do tematu. Humorem operują znakomicie, więc żarty z faktu przeżywania tego samego dnia nie wyczerpują się nawet po ponad godzinie trwania filmu. Ba, tu nawet one-linery działają niemal tak dobrze jak w latach 90-tych.
Jessica Rothe, która wciela się w główną rolę, staje na wysokości zadania dysponując imponującym wachlarzem mimiki twarzy. Jest wystrzałowa, pełna życia i ogromnego talentu.
Nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego, że za 20-30 lat nastolatki, które się jeszcze nie narodziły, na horrorowych posiadówkach "Happy Death Day" będą wymieniać jednym ciągiem razem z "Krzykiem" i innymi kultowymi filmami. Bo to będzie klasyk.
Zainteresowanych zapraszam do odwiedzin - https://www.facebook.com/zapiskikinomana/
Poważnie? Kto na to wpadł? W Stanach kategorię ma PG-13, więc nijak to się nie ma do naszych 16. Tam ledwo się krew leje, jeśli w ogóle.