Kiedy myślisz, że Disney już osiągnął dno, ktoś od środka podsuwa im jeszcze łopatę. Nowa "Śnieżka" to nie film – to manifest ideologiczny przebrany za baśń, z którego magiczny klimat wyparował gdzieś między TikTokiem a działem PR korporacji.
Z oryginalnej historii nie zostało nic poza nazwą i echem sentymentu. Śnieżka nie jest już Śnieżką – nie ze względu na kolor skóry, bo to mało istotne – tylko dlatego, że przestała być postacią z krwi i kości. Jest kartonową figurką, która recytuje teksty jak z przemówienia ONZ. Nie chce miłości, nie potrzebuje księcia, nie wierzy w bajki. Pytanie – to po co w ogóle jesteśmy w kinie?
Książę? Zredukowany do statysty. Krasnoludki? Zamienione w jakąś dziwaczną grupę różnorodności z castingów do serialu Netflixa. Zła królowa? Teoretycznie obecna, ale bez pazura, bez grozy, bez jakiejkolwiek charyzmy. Antagonista byłby potrzebny, ale tu najwyraźniej „wszystko jest strukturalnym problemem władzy”.
Estetycznie – ładne kadry, CGI poprawne, muzyka do przełknięcia. Ale co z tego, skoro całość jest wykastrowana z emocji, napięcia i duszy. Jakby ktoś chciał ugotować rosół, ale wrzucił do garnka tofu i filtr Instagrama.
To już nie jest kino rodzinne, to kino re-edukacyjne. Zero magii, zero prawdy o ludzkich uczuciach. Zamiast tego: slajdy z prezentacji korporacyjnej, na których każde zdanie kończy się hashtagiem #empowerment.
Ocena: 1/10
Propaganda w przebraniu.