Bardzo długo przyszło mi czekać na najnowszy film Aronofsky'ego. Obserwując otaczające projekt perturbacje, już dawno porzuciłem nadzieję, że film ten kiedykolwiek powstanie. A jednak, z inną obsadą, "Źródło" zaistniało i świetnie się stało. Mimo całej sławy jako zaczęła otaczać reżysera, Aronofsky pozostał sobą, tworząc kolejne wyjątkowe, magiczne, osobiste a jednocześnie uniwersalne kino. Dla tych, którzy znają jedynie poprzedni film "Requiem for a Dream", najnowsze dzieło tego super utalentowanego Nowojorczyka może być sporym szokiem. Dla tych jednak, którzy pamiętają i zachwycają się "PI" "Źródło" jest właśnie tym - powrotem do źródeł. Reżyser ponownie zmierzył się po raz kolejny z możliwością poznania Natury świata i Boga (czy może raczej Bóstwa). Poznanie tym razem potraktowane jest dualistycznie: tak jak w "PI" mamy więc poznanie naukowe, lecz tym razem paralelnie do niego rozwija się poznanie duchowe, zrozumienie natury życia i śmierci. "Źródło" to z pozoru skomplikowana mandala, która jest niczym innym jak zapisem drogi ku Zrozumieniu, jaką przechodzi główny bohater. Objawia mu się obraz jego własnego szaleństwa i paradoks istnienia, w którym pragnienie wiecznego życia (czy prościej: pragnienie życia) sprawia, że jedyne, co widział, czym żył, była śmierć. 
"Źródło" nie ma w sobie tej fizycznej siły przeżycia, jaką miało "Requiem", jest to jednak fascynująca podróż w głąb ludzkiej psychiki. Sam film zachwyca wizualnymi rozwiązaniami, pod tym względem daleko w tyle pozostawiając wszystko, co do tej pory stworzył Aronofsky. Z kolei konstrukcja tego filmu jest prostsza niż w przypadku "PI", co jednak w żadnym wypadku nie obniża mocy obrazu. 
Aronofsky znów górą. Po raz trzeci z rzędu! Wyczyn niebywały. No i zachwyca odwagą w realizowaniu własnych wizji, pomimo rzucanych pod nogi kłód. 
Brawo, brawo, brawo! 
No to mi ulżyło i nawet nie wiesz jak bardzo. Po tych wszystkich recenzjach myślałem, że może rzeczywiście Darren nie sprostał zadaniu (chociaż recenzji filmwebowskiej wiary nie dałem, rozśmieszyła mnie nawet trochę), a tu jednak nie mam się czego bać. Żałuję tylko, że film zobaczę najwcześniej za dwa tygodnie, kino niestety 50 km ode mnie, a czasu brak! 
 
Jak znajdziesz chwilkę to skrobnij parę słów o aktorach i muzyce:) 
Ja filmu nie widziałem, ale soundtrack mam już od dłuższego czasu i jedyne, co mogę na ten temat powiedzieć... arcydzieło. 
 
Clint Mansell stworzył coś wielkiego, jest to ścieżka dźwiękowa, do której można wracać wiele, wiele razy. Pełna emocji, napięcia. Po prostu piękna. 
 
Ścieżka dźwiękowa roku 2006 i jedna z najlepszych jakie w życiu słyszałem. 
Cudo.
A do mnie soundtrack właśnie jedzie i już się nie mogę doczekać, bo próbki 30 sekundowe są cudowne. Już dawno żadne mnie tak nie zachwyciły...
A ja tej na FW nie czytałem, więc zaraz uzupełnie ten brak :) 
Jeśli chodzi o muzykę, to jest ona bardzo dobra, momentami wręcz zachwycająca. Jednak nie wytrzymuje konkurencji z obrazem, co jest niewielką, ale jednak wadą, ponieważ przez to brak jakby pełnej harmonii zmysłów. Osobiści zdecydowanie wyżej cenię (niezależnie od wszystkiego) muzykę z "Requiem..." 
Co do gry aktorskiej, to "Źródło" jest bezapelacyjnie popisem Jackmana. Szczerze mówiąc po filmie nie byłem sobie w stanie wyobrazić Pitta w tej roli, choć przecież dla niego Aronofsky tę rolę napisał.
Co do muzyki zgadzam się w tym punkcie ze nie wytrzymuje konkurencji z obrazem (z zachwytem,nie-zachwytem wiadomo nie ma sensu się spierać). Jeśli chodzi o aktorstwo, ja jestem w stanie wyobrazić sobie Brada Pitta w tej roli, gdyż używając tego samego argumentu co przy muzyce, aktorzy nie wytrzymują konkurencji z obrazem (mimo iż sami są jego dekoracyjnym - elementem). W tym filmie nie ma miejsca na popisowe role.
Ciesz się, że go w ogóle zobaczysz. Ja jeszcze nie tracę całkowicie nadziei, ale małe mam podstawy, by sądzić, że uda mi się go obejrzeć na dużym ekranie.
A ja wyszedłem z filmu trochę niezadolony, dalej jestem i jakoś nie do końca wiem dlaczego, ale spróbuje się wytłumaczyć. 
 
Z jednej strony jestem zachwycony warstwą wizualną (szeczególnie przejściami scen, tło końca jednej sceny zaczynał tło następnej), powtarzającymi się przedmiotami, przewijającymi się przez film w różnej skali. Mówię tu o kształcie cząsteczki leku na "nieśmiertelność" który ogląda Jackman, bursztynie w hostii i w końcu o samej mgławicy. Skojarzyło mi się to z PI, gdzie występował podobny temat. Strasznie mi się to podoba u Aranowskiego, wydaje mi się że w ten sposób chce on pokazać że nasz świat jest jednością, a różnice wynikają tylko z naszego ludzkiego ograniczenia. 
 
I tu powstał mój problem, przygnieciony warstwą wizualną i akcją dziejącą sie równocześnie w trzech miejscach, jakoś zupełnie nie poruszyło mnie przesłanie filmu, nawet więcej, strumień wysmakowanych i skomplikowanych obrazów przeszkadzał mi w jego odbiorze. Bo film jest niesamowicie przeładowany symboliką, prawie wszystko do czegoś się odnosi, co jest swoją drogą wspaniałe. Jednak pomimo tego, jakoś nie mogę uwolnić się od myśli, że Aronofsky trochę przesadził z środkami i jego przesłanie zeszło na drugi plan. Wydaje mi się że nie tylko ja odniosłem takie wrażenie, zaraz po projekcji uderzyła mnie cisza i zmieszanie ludzi obecnych ze mną na sali. PI było oszczędne w środkach dlatego nic nie przysłaniało mocy przesłania, podobnie było z "Requiem...". W obu tych przypadkach przesłanie dosłownie waliło po głowie jak młot. W "Źródle" tego brakuje. 
 
Podsumowując. Mój problem z odbiorem tego filmu świetnie ilustruje tytułowa książka, przewijająca się przez cały film. Za każdym razem gdy widziałem tą książkę udarzała mnie myśl iż, pomimo że jest to rękopis, ma piękną okładkę, w środku każda litera jest pięknie wykaligrafowana, zewnętrzność jest tak perfekcyjnie wykonana, że przysłania samą zawartość książki. 
 
Stąd wynika absurd tego filmu, reżyser który przywiązywał wagę do przesłań swoich filmów, nagle koncentruje się na wizualnej stronie filmu tak bardzo, że przysłania ona to co w filmie jest najważniejsze, czyli jego sens. Mi osobiście się to nie podoba, dlatego że w filmach zawsze przedkładam sens nad środki. 
 
A jakie jest wasze zdanie?
Rzeczywiście podstawą filmu jest tym razem obraz. Dlatego też twierdzę, że struktura opowieści jest prostsza niż w "PI", która była surowsza, a przez to bardziej odwoływała się do intelektu. "PI" jest jak logiczna łamigłówka, należy szukać kolejnych elementów, interpretować je, odnajdywać właściwe miejsce. Ten sposób analizy "Źródła" rzeczywiście na wiele się nie przyda". Tym razem reżyser postawił na przeżywanie. Zamiast myśleć o tym, co znaczy dany symbol, trzeba właśnie zaprzestać tego myślenia, pozwolić ponieść się obrazom, które same układają się i zazębiają bez konieczności ich interpretacji.
Więc (polonistka by mnie zabiła za rozpoczynanie zdania od ?więc?) dziś w końcu ?Źródło? widziałem i moje zdanie jest takie, że Darren stworzył taki film, jaki chciał, a nie kierował się gustami szacownej Akademii czy innych kółek krytyków wiejskich z LA(tak że brakowi nagród się już nie dziwię). A co jak widać po problemach z realizacją filmu nie jest już dziś takie łatwe. Ja po seansie byłem zachwycony. Przede wszystkich plastyką filmu i wyobraźnią reżysera. Sama historia nie od początku mnie wciągnęła, dopiero w połowie zauważyłem, że moja mała głowa stara się to wszystko objąć. Długo czekałem na taki film jak ?Źródło?, nie właśnie na film Aronofsky?ego, ale na film tego pokroju. Już nie mogę doczekać się wydania dvd, aby móc to wszystko kontemplować. Mimo, że ?Requiem? wciąż uważam za lepsze, to Aronofsky powoli staje się moim ulubionym reżyserem.
Dopiero staje się?? Moim już jest. Zrobił trzy fenomenalne filmy i aż boję się pójść na jego kolejny, bo też nawet najlepszym od czasu do czasu zdarzają się wpadki.
A ja bym dał sobie głowę uciąć, że wolisz Kar Wai Wonga. U mnie się to wszystko jeszcze kształtuje. Mam tylko nadzieję, że po słabych wynikach box office Darren mimo wsystko dostanie pieniędze na kolejne filmy.
Głowę zachowasz :) Rzeczywiście wolę Kar Waia, ale Darren idzie naprawdę w dobrym kierunku i wśród anglosaskich reżyserów ma coraz mniejszą konkurencję
Problem z tym filmem jest trudny do zdefiniowania. Nie czytałem jeszcze żadnych "profesjonalnych" krytycznych opinii odnośnie filmu (dlatego w pierwszym odruchu zajrzałem TU pod niezawodnego Torne), ale mogę sobie wyobrazić, że jednym z argumentów przeciw (dla jednych wręcz odwrotnie) jest jego wyrafinowana estetyka. I TU niespodzianka. 
 
"Podstawą filmu jest tym razem obraz" - a którego nie jest? "Zamiast myśleć o tym, co znaczy dany symbol, trzeba właśnie zaprzestać tego myślenia, pozwolić ponieść się obrazom, które same układają się i zazębiają bez konieczności ich interpretacji." - zgadzam się ,że Arronofsky opanował do perfekcji język obrazu,co sprawia że automatycznie mój zarzut przekierowywuje na dialogi, które nie wiele dodają,a tylko przeszkadzają w odbiorze. Sam obraz by wystarczył. Żałuje też, że w założeniu filmu było zwolnienie widza od interpretacji - a to najkrótsza droga do nudy i wywołania obojętności. 
Jedna z użytkowniczek przywołała tu nazwisko kar-wai'a, co było strzałem w dziesiątkę (niezawodna kobieca intuicja!) i pozwala mi zrozumieć zachwyt nad każdym filmem twórcy "2046", a zaledwie uczuciem obojętności wobec "Źródła" Arronofsky'ego. U Wonga narracja przestaje pełnić funkcje nadrzędną w stosunku do obrazu. Z kolei Arronofsky próbował zrównać ich role, i w efekcie otrzymujemy wzajemnie przeszkadzające sobie dwie twórcze ambicje - z jednej strony nie dostajemy ani porywającej i zaskakującej fabuły (przez nadmierną estetyzacje i symbolizm), a z drugiej strony nie mamy za bardzo czasu rozkoszować się w tych obrazach właśnie, odczuć ich ciężar i piękno zarazem, gdyż szybciutko zostajemy przeniesieni do innego wątku. 
 
Na koniec chciałbym jeszcze wrócić do problemu autora-odbiorcy. W przypadku tego filmu pokuszę się na wyróżnienie dwóch typów odbiorców. Tych których (szczerze) zachwyci - to raczkujący kinomani (czy w dobie mediatyzacji są jeszcze tacy???) którzy dopiero zaczynają swoją świadomą wędrówkę z odbiorem audio-wizualnym i nie widzieli w życiu wielu filmów, które pytają o sens życia i śmierci. "Żródło" jest konstrukcją z wyraźnie zakodowaną "czwartą ścianą" by użyć terminologii teatralnej,a więc podporządkowany celowi przejrzystości przekazu co ułatwia bezpośrednią identyfikacje widza, który w sposób gąbczasty jest w stanie chłonąć treści tryskające z ekranu. Druga kategoria widzów to pełnoletni (postmoderniści), wymagający od autora poważnego (pośredniego) dialogu i traktowaniu ich na równi, jak dorosłych. Dialogu, który sam w sobie jest odpowiednikiem chaosu nad-świata w którym my-odbiorcy żyjemy. Dla tych drugich (dekadentów?) odbiór najnowszego filmu Arranowsky'ego będzie jak głos z prehistorii przekazu ideowych treści, które zakładają możliwość osiągnięcia szczęścia i harmonii człowieka z samym sobą, i z tą ukrytą we wszechświecie (pod tym względem użyte środki filmowe tylko dopełniają ową spójność (filmowego) świata). Świat stworzony przez reżysera, który się w nim całkowicie rozpuścił, jest naprawdę piękny, w swojej ideowej sztuczności. Szkoda, że to tylko bańka mydlana, która szybko pęka. 
 
Pozdrawiam 
i czekam na ponownie rzadką niespodziankę.
Witam 
 
Pozostanę obrońcą "Źródła", choć w kilku miejscach masz rzeczywiście rację. Zgadzam się, że film na "niedoświadczonych" kinomanach, nieobytych z historią kina zrobi większe wrażenie. Jednak to co dla ciebie staje się wadą, mnie urzeka, bo pozwala znów przeżyć świat filmu jak za dawnych lat, kiedy to wszystko wydawało się świeże i nowe. To taki powrót do prostoty, który (jak tak obserwuję to, co mi się podobało w tym roku) jest u mnie teraz w cenie. 
 
Co do podziału zaproponowanego przez ciebie, powiem, że według mnie film spodoba się przede wszystkim wzrokowcom, zdecydowanie mniej zaś słuchowcom, bo źródło rzeczywiście nie jest aż tak mocnym medium audio. 
 
Ps. Są filmy, gdzie obraz ma zredukowaną wartość lub nie ma jej wcale. Choćby "Blue" Jarmana, gdzie całość sprowadza się do błękitnego ekranu
Sam, w poszukiwaniu źródła dziecięcej prostoty w odbiorze, szukam filmu po jego śmierci na ekranach premierowych. Mam szczęście mieć w pobliżu wejście do bańki mydlanej, w której przemierzam filmowy-kosmos z dala od szumu medialnego jaki towarzyszy "narodzinom". Bardzo często trzeba uporu konkwistadora, cierpliwości naukowca i spokoju medytującej jaźni, aby osiągnąć pokładany w wędrówce se(a)ns. To mój ulubiony sposób na dotarcie w XXI-wiecznych mrokach-oświecenia do Źródła. Na szczęście zdarza się jeszcze w ciemności i samotności dosięgnąć nieba i tajemnicy raz na jakiś czas, choć na kilka sekund, pomiędzy jedną, a kolejną śmiercią zmarnowanych (?) szans i nadziei. Taki to już czas, który pozostał. Uwielbiam. 
 
P.S. Jestem niezmiernie ciekaw samego odbioru filmu Jarmana. Jestem pewien, że ścieżka dźwiękowa ma tu kluczowe znaczenie, ale czy ciągłe wpatrywanie się w kolor niebieski nie wywołuje równie interesujących doznań percepcyjnych? Czy to film dla słuchowców czy może jednak wzrokowców? A może warto porzucić ten "głupi" podział? 
 
Pozdrawiam.
hmm.. jednak ja uważam, że symbolika w "Źródle" odgrywa też znaczną rolę! Trzeba zwrócić uwagę na szczegóły.. nawet te najmniejsze! Ale masz rację: oglądając "Źródło" za pierwszym razem nastawiłam się na przeżywanie, dałam "ponieść się obrazom". Ale nauczyłam się, że nei wszytsko jest tak proste i nieskomplikowane. "Źródło" jest obrazem, który jak najbardziej można poddać interpretacji! Bez tego chyba nawet nie można zrozumieć do końca jego przesłania ;) 
To moje zdanie ;) 
P.S. A odnośnie "reqiem" i "PI"... właśnie w tych filmach fabuła wydawała mi się prostsza i mniej skomplikowana. Taka przystępna, bez żadnego wysiłku. Szczeólnie w tym pierwszym ;) 
 
Pozdrawiam !
Moja irytacja podczas oglądania Źródła z biegiem czasu znika zachwytowi nad poszczególnie skomponowanymi scenami (co nie oznacza, że szybko mam zamiar - jeżeli w ogóle - wrócić do tego filmu) - jak np. oświetlona żółtym światłem krano-umywalka w laboratorium naukowca, przy której Hugh Jackman zgubił obrączke czy wojownik śmierci u szczytu piramidy w opowieści o konkwistadorze wyjęty niby z mitycznych malunków przedstawiajacych narodziny świata w kulturach pre-starożytnych. Ułamkowe działanie pamięci wybiera tylko to - obrazy! - co wyjątkowo zagnieździło się w duszy odkrywcy filmowego świata - w tym wypadku niszczę spójność, która mnie tak raziła i tworze swój własny wycinek. Pod tym względem świat arronofsky'ego jest pełen pięknych zakątków do odkrycia i zagarnięcia. 
 
pozdrawiam.
Masz rację! Obrazy są tu głównym przekaźnikiem treśći. ALe jakby się iprzeć to tworza one spójność. Te żółte światła i sceny przy dzrzewi życia mogą podchodzić nawet pod kicz (zresztą co kto lubi). Ale chyba nie to ma tu znaczenie ;) 
Pozdrawiam !
Nigdzie nie napisalem, że obrazy nie tworza spójnego przekazu. Wręcz odwrotnie. Z tego co pamietam, żółć i zimny błekit, brąz i czerń pojawiają się w całym filmie - trudno tu wiec mówic o braku spójności. Co do kiczu nie wypowiadam sie - za duzo by tu pisać...
właśnie obejrzałem ŻRÓDŁO. zainteresowanie wokół tego filmu pojawiło się przez muzykę, ponieważ połączenie trzech bardzo cenionych przeze mnie artystów musiało zaowocować czymś wybitnym. i według mnie zaowocowało. zatem muzykę z tego filmu znałem najpierw i coś mi w środku mówiło, że taka muzyka nie mogła zostać napisana do kiepskiego filmu. nie pomyliłem się. 
 
jak dla mnie jest to jak dotąd najlepszy soundtrack jaki słyszałem. Mansell i spółka stworzyli czyste muzyczne piękno. 
 
jeżeli chodzi o film, reżysera, którego wcześniejsze filmy były co najmniej niesamowite, to także jest on jednym z najlepszych jakie widziałem dotąd w życiu. 
 
nie zgadzam się zupełnie z recenzją 'pracownika' Filmwebu, uważam, że niesłusznie może zniechęcić potencjalnego widza. 
 
tego filmu nie da się do końca ogarnąć słowami. pozostaje jedynie obraz i muzyka, która mu towarzyszy. muzyka i obrazy w tym filmie uzupełniają się nawzajem i wyrażają jego treść. jakże cudowne jest światło w tym dziele. film ten przenika jakaś metafizyka, mistycyzm - stąd słuszne skojarzenia z buddyzmem, pojawiają się też elementy judaistyczno-chrześcijańkie, a także - co jest czymś zupełnie nowatorskim - sięgnięcie do jakże tajemniczej, ale i zarazem jakże wysoko rozwiniętej, kultury i mitologii cywilizacji Majów. Aronofsky zdaje się żonglować symbolami i religiami. nie ma dla mnie nic kiczowatego w tym filmie. odnajduję osobiście w nim jakąś nienazwaną pełnię, całość. nie mówiąc już o emocjach jakie ten obraz we mnie obudził. i nie dziwi mnie, że nie zaczwycił ów film szanownej akademii filmowej od oskarów. nie jest on bowiem komercyjny, nie przemówi do szarej, przeciętnej i byle-jakiej masy odbiorców. 
 
polecam gorąco ten film i muzykę z niego. 
 
chciałbym obejrzeć go kiedyś w kinie. 
 
pozdrawiam, 
p.
Po obejrzeniu stwierdzam, iż nie jestem w stanie nic na temat napisać, gdyż analiza tego filmu na chwilę obecną (na świeżo) jest wręcz niemożliwa, i chyba potrzebuje długiego snu. Choć nie ruszył mnie tak jak "Requiem" ;]
morolq, moim zdaniem troche zle interpretujesz kuulminacyjny moment, nie chodzi tu o zadne rozpuszczanie sie swiata, a wyjasnieniem tego miala byc scena poprzedzajaca, ktora to ukazuje, cala prawde o tym obrazie konkwiskador usilnie probujac odtworzyc to co juz sie dopelnilo sam zatraca sie w chaosie i ginie, jak to mowila ta starsza pani na pogrzebie wierzgajac nozkami, natomiast postac uwieziona w bance mydlanej , jak raczyles ja nazwac, zostala wchlonieta przez miejsce w ktore zmierzal, jak bylby jakims brakujacym fragmentem, czyms bez czego koniec zycia nie bylby mozliwy. chodzi o pogodzenie sie ze swiatem i ludzmi, tylko wtedy tak naprawde mozemy odejsc w pokoju ducha.
dobra juz nic nie mowie, moj komentarz byl pisany na swiezo po obejrzeniu filmu i sam zlapalem sie na tym , ze uleglem jakiemus dziwnemu podnieceniu . nie pofatygowalem sie nawet zeby przeczytac caly wywod morolqa do konca, tylko bez chwili zastanowienia postanowilem skomentowac jego post. no nic, tak tez bywa.
Mam wrażenie, że postacią w bańce mydlanej był sam reżyser, który w swoim cudownie wypielęgnowanym studio stworzył świat, jakby w innym wymiarze. Wymiar ten nie potrafi nawiązać emocjonalnego związku z widzem (mną) poprzez, paradoksalnie, całkowicie jasną komunikatywność. Ta jasność aż mnie oślepiła (czy o tym pisałeś mając na myśli "punkt kulminacyjny"?). Gdy ten orgiastyczny punkt kulminacyjny opadł miałem jeszcze nadzieje, że bohater zagrany przez Hugh Jackmana mimo zrozumienia czym jest śmierć, załamie się chociaż lub co być może uratowałoby film w moich oczach - popełni samobójstwo, by ostatecznie połączyć się ze swą ukochaną by żyli długo i szczęśliwie. Forever. Tu jeszcze tliła się szansa na pazur arronofsky'ego, a film (chyba) nie straciłby na spójności, a zaledwie nabrałby lekkiej nutki dekadencji :) 
 
Poczekajmy na wersje reżyserską - z alternatywnym zakończeniem ;) 
 
Pozdrawiam i zazdroszcze świeżego porywu serca, po seansie.
zreszta powiem ci jak ja widze caly obraz, konkwiskador to pierwszy sposob, punkt odniesienia, jest obrazem walki tym co widac na zewnatrz podjeta decyzja i sposobem realizacji, czyli walka przeciw wszystkim przeciwnoscia losu w ktorej w koncu sam sie zatraca i spala. banka mydlana to dusza w ktorej metody walki jak i sam cel co chwile zmienia swoje oblicze i nadaje w ten sposob inny wyraz podjetej walce. a obraz rzeczywisty to doktorek , ktory za wszelka cene probuje uratowac swoja zone. zauwarz, ze poczynania poszczegolnych postaci wzajemnie sie uzupelniaja poczynajac od konkwiskadora,poprzez postac w bance , a koncowym efektem jest postepowanie doktorka. ten film to nic innego jak obraz wewnetrznej walki czlowieka z prawami natury , ktora w koncu przegrywa, ale mimo woli godzi sie z tym i dlatego widzimy zone doktorka, ktora bez histeri mowi o wlasnej smierci, swiadoma i posluszna odwiecznym prawom jakimi rzadzi sie swiat przyrody. to samo dzieje sie z doktorem ktory w ostatniej scenie zakopuje obok zony owoc orzecha. dlatego, postac nie popelnia samobojstwa, niczemu by to nie sluzylo i zaburzylo wyrazne przeslanie tego filmu. nie chce opisywac scena po csenie zaleznoci, ktore z nich wynikaja, ale po przespanej nocy czuje , ze sam film nie stanowi juz dla mnie zadnej zagadki
W moim odbiorze tego filmu środki wyrazu, jakimi posłużył się reżyser mają drugorzędne znaczenie, choć można oczywiście dyskutować nad ich bardziej lub mniej doskonałym doborze. O wiele ważniejsze jest samo przesłanie. Oczywiście nośnikiem przesłania są obrazy i muzyka, ale także najsilniejszy element tej układanki - użyte symbole ( hostia , drzewo życia ). Mieszanka wszystkich tych elementów właśnie w taki sposób jest osobistym przekazem reżysera dlatego nie podlega mojej ocenie. Jakakolwiek ocena wynika bowiem z tego, jakie odczucia symbolika budzi we mnie. To są głęboko zakorzenione archetypy. Połączenie ich w jedną całość to próba poszukania wspólnego dziedzictwa, jednego sensu. W dodatku wątek miłosny ukazany jest w bardzo ciekawy , trójraki sposób. Konkwistador pała miłością platoniczną do swojej Królowej. Naukowiec miłością ludzką, a zamknięty w bańce, kosmiczny mnich-wędrowca doświadcza miłości metafizycznej. Przy czym kobiecość,łagodność, buddyjska emanacja spokoju, którą reprezentuje aktorka wydaje się, że jest tu bardziej odbiciem żeńskiego pierwiastka wewnętrznego życia, jakiego doświadcza bohater filmu w każdym aspekcie swojego wcielenia. Tęsknota za wiecznym życiem z ukochaną to w gruncie rzeczy tęsknota za szczęściem, wiecznym błogostanem - lecz do tego trzeba po prostu zaakceptować swoją kobiecość - dokonać wewnętrznego scalenia. "Szczęście to brak cierpienia" - ta prosta definicja podana przez Buddę jest perfekcyjna w swoim przekazie. Nasz filmowy bohater cierpi na skutek uporczywego trzymania się męskiej logiki zamykając się w mydlanej bańce iluzji. Bańka ta to kolejny symbol - odniesienie do wewnętrznego życia , do "mikrokosmosu" człowieka. Jej "mydlane" ścianki oddzielają wędrowca od całego wszechświata, są odpowiednikiem ludzkiego umysłu wewnątrz którego toczy się życie mnicha. W jednej z końcowych scen nasz wędrowiec wbiega na drzewo i przebija się przez ową bańkę w akcie zjednoczenia z "ukochaną" ( założony pierścień ). 
Skoro już jesteśmy przy scenach, to mnie z kolei bardzo podoba się motyw przemiany konkwistadora w roślinę. Esencja wiecznego życia , to ciągła przemiana, sprawiedliwa reinkarnacja. 
Natomiast brak "pazurów" czy samobójstwa w końcowej scenie jest, według mnie, logicznym następstwem wcześniejszego zrozumienia i doświadczenia czym jest śmierć. Nikt już nie musi umierać, gdyż nastąpiło zrozumienie, że śmierć jest początkiem życia. Tak na prawdę śmierć jest tu czynnikiem najbardziej twórczym, gdyż oczyszcza ludzką, prawdziwą Istotę z egotycznych narośli iluzorycznego świata uparcie podtrzymywanych przez umysł. W tym kontekście podoba mi się użyty wcześniej przez Ciebie zwrot o " rozpuszczaniu siebie". Mistyczna rola śmierci jest tutaj przedstawiona w bardzo gnostycki sposób.
Hej, witam. Na początku napiszę, że bardzo podoba mi się to, co napisałaś/łeś. Czuje się tu pasję i zapał, a poza tym dobrze się Cię czyta :) Patrzę na datę umieszczenia ostatniego postu w tym temacie - minęło 2 lata. To, całkiem sporo, i jak przewidziałem, drugi raz nie zobaczyłem tego filmu. Powodów było kilka - albo nadrabiałem klasykę, albo w kinach pojawiało się tyle nowych tytułów, które były dla mnie ważniejsze niż ponowne zanurzenie się w źródle. 
Po tych dwóch latach, niestety nie zmieniłem swego zdania. Poza pięknymi maksymalnie wystylizowanymi scenami zapadającymi w pamięci nie mam ochoty oglądać tego filmu, który jest dla mnie kiczem. Wynika to niestety z przeładowania symboliką, co się wiążą z płytkim odczytaniem każdego z nich (zwłaszcza, że przez połączenie różnych okresów historycznych i różnych kontekstów, które w takim połączeniu nie tworzą zbyt zgrabnej całości). Na plusie pozostaje muzyka - słucham jej od czasu do czasu od tych dwóch lat, znalazła stałe miejsce w mojej słuchotece. Muzyka dla mnie w tym wypadku mówi więcej niż (prze)cudownie dopracowany obraz i dialogi, które niepotrzebnie dopowiadają, to co jest odczytywanie w mgnieniu oka wzrokowo (i słuchowo). 
 
Co do archetypów wreszczie. Mają one to do siebie, że zahaczają o niebezpieczną granice uwniwersalności, tego wszystkiego co zawierają w sobie mity. Mity są z założenia oderwane od rzeczywistości, by opowiadać uniwersalne historię, które mają wzruszać, przerażać, krótko pisząc silnie oddziaływać na wyobraźnie. Niestety, film nie wywołuje żadnych silnych emocji, przez to, że reżyser zbyt wiele poświęcił uwagi stronie wizualnej, a niewiele "prawdziwemu" uczuciu, które mogło pobudzić widza. Być może oczekuje od filmu czegoś innego, bardziej realnego, czegoś bardziej ludzkiego, czyli czegoś w czym oprócz pięknego, ale rażącego sztucznością obrazu ("popisuwą") jest miejsce również na "brud", "ludzkie bebechy" lub najzwyczajniejszą w świecie człowieczą słabość. Według mnie film pokazuje idealną postawę wobec śmierci, tak idealną, że w ogóle nie dotyka ludzkiego doświadczenia. W tym aspekcie przychodzą mi do głowy "33 sceny z życia" Szumowskiej, w której jest miejsce na ludzkie słabostki i łamanie tabu jeśli chodzi o pokazywanie śmierci i sposobów radzenia sobie z nią. Na tym tle film Aronofsky'ego pokazuje ideał, który nie ma nic wspólnego z prawdziwym życiem. 
 
Pozdrawiam