Zawsze zadziwiała mnie liczba osób, które na temat filmu "Źródło" mają skrajne opinie. A moim skromnym zdaniem jedni i drudzy mają mały problem ze swoim mózgiem. Ci, którzy film uważają za "genialny", zbyt mocno owego organu używają, ich oponenci zaś używają go zdecydowanie za mało.
W istocie "Źródło" jest obrazem logicznym, zwięzłym i prostym. Nie jest to wcale naładowane symboliką jak kiszka kaszą dzieło, niosące potencjał dla tysięcy interpretacji - nie jest to żaden "Ulisses" ani bagaż filozofii i idei pokoleń. Domorośli poloniści powinni powściągnąć cugle. Nie jest to także film o niczym a już na pewno typowy przerost formy nad treścią, jak twierdzą krytycy, którzy przed wypowiadaniem swoich ograniczonych opinii, powinni chociaż postarać się uruchomić kilka szarych komórek.
W którejś z recenzji przeczytałem, że "Źródło" jest filmem o opowiadaniu historii i jest to najtrafniejszy wniosek ze wszystkich, które przeczytałem. W filmie jest tylko i wyłącznie jedna historia. Nie trzeba być przesadnie inteligentnym, żeby do tego wniosku dojść, gdyż reżyser podaje nam tę informację na tacy, wręcz rzuca nam ją w twarz. Fikcyjna Hiszpania to opowieść pisana przez Izzi, jednak gdyby dla kogoś było to za mało, Izzi mówi wprost do Tommiego, że jest jej konkfistadorem, na domiar każe dokończyć książkę, gdyż skoro książka mówi o historii ich życia, to ostatni rozdział może powstać dopiero po jej śmierci - owych nawiązań jest więcej. Podobnie jest w przypadku podróży "astronauty" (jakkolwiek śmiesznie to brzmi), w której ukazuje się Izzi - to także ta sama historia. Owej dobrej i prostej w swej logice konstrukcji dopełnia sposób ułożenia sekwencji poszczególnych opowiadań. Pewne momenty zwrotne i motywy ważne dla opowiadanej na trzy sposoby historii są blisko siebie lub wręcz następują po sobie. Jak choćby motyw śmierci i odrodzenia: w końcówce filmu przeplatają się na przykład kiełkowanie z konkwistadora pędów, zasadzenie przez doktora nasiona na grobie ukochanej i dotarcie "astronauty" do umierającej gwiazdy. "Żródło" to film o opowiadaniu historii i moim zdaniem to jego największy atut, a u mnie jako u widza zdobył za to największy plus.
Prostej i logicznej konstrukcji towarzyszy prosta i logiczna wykładnia. Główne znaczenie, jakie niesie ze sobą film, to zwrócenie uwagi widza na koncepcję życia i śmierci jako naturalnego cyklu, zataczającego koło procesu niszczenia i odradzania - koncepcja stara jak świat, związana z wierzeniami różnych ludów różnych regionów, od dalekowschodnich buddystów do słowiańskich pogan (dla nie kojarzących przypomnę, że dusze poprzez Nawię wędrowały do Wyraju, by powrócić stamtąd i odrodzić się w nowych ciałach). I znów reżyser wręcz łopatologicznie daje nam to do zrozumienia. Izzi, osoba bliska śmierci i posiadająca tego świadomość, zafascynowana jest wierzeniami Majów związanymi właśnie z umieraniem, tam odnajduje koncepcę umierania i odrodzenia zarówno tę czysto mitologiczną (Xibalba to w swoim znaczeniu to samo co Nawia w mitologi słowiańskiej i wielu innych mitologiach), jak i tę związaną z przepływem i nie ginięciem materii w kosmosie (drzewo żywi się tupem jak nawozem, rodzi owoce, ptak zjada owoc itd.). W tych koncepcjach osoba umierająca odnajduje spokój, nadzieję i porzuca strach.
To wszystko. Nie ma drugiego, trzeciego i czwartego dna. Nie ma też pseudofilozofowania i pseudointelektualizmu - szafujący tymi określeniami mają, jak mi się zdaje, właśnie kompleksy na punkcie intelektualizmu. Gdy widzimy na przykład w finale, jak zbliżający się do umierającej gwiazdy "astronauta" układa swoje ciało w pozycję medytacyjną, to na obrazie widzimy wręcz grafikę medytującego mnicha, jaką możemy zobaczyć na tysiącach grafik. Nie jest to ani wyłącznie forma ani też odesłanie do jakichś zawiłych koncepcji, lecz zwykły kontekst, wskazanie na cykl umierania i odrodzenia reprezentowany przez buddyzm. Ni więcej ni mniej. Proste jak budowa cepa. Dokładnie to samo wskazuje finał opowieści o konkfistadorze, który staje się pożywieniem dla drzewa życia oraz wrzucenie do grubu Izzi nasiona. A miłość i obsesja głównego bohatera? - to przyczynek dla głównego motywu, dobrze dobrany powód do opowiedzenia historii, dojścia do jej finalnego wniosku.
Film oceniłem na 7. Jest po prostu dobry. Gdyby "Źródło" próbować określić kategoriami literackimi, to można by go zaliczyć do tzw. literatury środka. To taka Olga Tokarczuk. Nie jest to tania beletrystyka niosąca ze soba wyłącznie rozrywkę, ale nie jest to także skomplikowane, poddające się wielu interpretacją dzieło. To dobrze skrojony obraz.
Fakt, sens komentarza jest moim zdaniem trafny, ale nazwałeś to jednak "słowotokiem" i z tym też się zgadzam - jeśli film jest tak prosty, to po co 'komplikować' go takim słowotokiem jak wyżej ;)
Tak sie tylko niegroźnie czepiam :) ja myslę bardzo podobnie, aczkolwiek swojej wypowiedzi aż tak nie rozbudowałam. Wystarczą po prostu 3 sposoby opowiadania jednej historii i zakończenie, które jest już jednak kwestią interpretacji raczej (u mnie to po prostu prawda stara jak świat - nie walcz z nieuniknionym i nieodwracalnym tylko staraj sie zaakceptować). A moze i nie :D Tego jeszcze nie wiem, bo w calości jeszcze nie ogarniam. Może kiedyś przy ponownym oglądaniu spłodzi mi się coś innego...
"W filmie jest tylko i wyłącznie jedna historia." - niby tak ale są 3 wątki o wyraźnie różnej stylistyce, i można sobie je na użytek forum nazwać trzeba historiami. Może logicznie byłoby mówić o jednej historii i dwóch wstawkach, ale już sama kolejność pokazywania tych wątków ma formę "przeplatańca" więc nie ma sensu o to kruszyć kopi. To nie jest istotne. Tu skupiłeś się na sprawie kompletnie nieistotnej.
Jednak masz ziarnko prawdy: skrajne opinie co do tego filmu wydają mi się z góry fałszywe. Szczególnie te pochlebne - bo nie dostrzegają wręcz np. szkolnych błędów reżyserskich, drętwego aktorstwa, czy przesadnego nudziarstwa (zwłaszcza początek filmu), ale też te negatywne, których autorzy po prostu nie są świadomi na jak trudną tematykę przeciętny reżyser się zamachnął, Porażka była do przewidzenia a jednak mimo wszystko jest to jakiś punkt odniesienia dla innych twórców i przestroga aby nie robili filmów zbyt ambitnych w stosunku do ich umiejętności. Aby - jak to mawiał Mickiewicz - mierzyć siły na zamiary a nie zamiar podług sił.