Drzewo życia z którego mężczyzna czerpie siłę jest ucieleśnieniem Matki Rodzicielki której odpowiednik możemy znaleźć w wielu kulturach prymitywnych plemion
o matriarchalnym systemie religijnym. To czego pragnie mężczyzna to czerpać moc
z Drzewa Życia- współtowarzyszki która nadaje sens istnienia.
Dzięki niej uniesie się w przestrzeń astralną niczym na Drzewie które wędruje przez pustkowia wszechświata a mężczyzna staje się dzięki temu ostatecznie ojcem i mężem. Ojcem któremu Zły Szaman składa ukłony. Ojcem którego Zły Szaman traktuje jak boga, ucieleśnienie Dającego Życie, spełnionego lewitującego w pozycji kwiatu lotosu stwórcę który osiągnął konsensus istnienia. Metaforą szamana który ucina głowę mężczyźnie jest Nicość która ogarnia mężczyznę bez kobiety. Bo czymże jest singiel bez rodziny, bez dzieci, bez ogniska rodzinnego. Niczym. Kobieta wyzwala w mężczyźnie pragnienie przetrwania
i staje się sensem istnienia.
Dramatem w filmie jest to że Drzewo Życia oraz Królowa Hiszpanii którą spowija Zło mające poddać ją ekskomunice powoli umierają przytłamszone i zniewolone. Królowa Hiszpanii jest zależna od Drzewa Życia. Jeśli nie uda się jego odnaleźć, odnaleźć lekarstwa na nowotwór trawiący królową- bezpowrotnie umrze. Hiszpański oddany sługa nie stanie się partnerem królowej, nie ocali jej przed śmiercią gdyż nie uda się jemu na czas opracować lekarstwa na chorobę która wyniszcza jego życiową partnerkę a wytatuowany ślad po obrączce małżeńskiej to wyraz rozpaczy człowieka który stracił sens życia i szansę na rodzinę.
Łapczywe pragnienie pochłonięcia życiodajnej mocy Drzewa Życia zobrazowane w filmie jako kaleczenie drzewa i spijanie jego soków kończy się zamkniętym wirażem, pętlą która zamyka się i agonią gdyż bez kobiety mężczyzna nie stanie się Sprawcą Życia a jedynie nawozem- dla pięknych kwiatów które z niego wyrosną i pochłoną w pętli bez wyjścia.
Czy ja wiem? Jeśli reżyser bawi się w transcendentalne klimaty. Ja widzę w filmie kobietę, aktorkę która jest królową Hiszpanii a zaraz potem umierającą żoną naukowca pracującego nad nowotworem. Potem widzę aktora który najpierw siedzi godzinami w laboratorium a zaraz potem siedzi na korzeniach drzewa życia które jest zawieszone wśród gwiazdozbiorów wszechświata pnie się do góry. Mało tego. Ten sam aktor przesiada się po chwili w rolę konkwistadora który pokonuje wszelkie zło utrudniające jemu dojście do drzewa życia. Nie ma w tym nic skomplikowanego. Wszystko się zazębia i jest spójne. Zmieniają się tylko czasy i sposób osiągnięcia celu- wygranej ze śmiercią
No i jeszcze ten końcowy motyw. Facet we łzach, który tatuuje sobie obrączkę zaręczynową na palcu, tuż po śmierci partnerki. On przegrał swoją szansę na założenie rodziny, zostania mężem i ojcem.
Ogólnie mam podobne spostrzeżenia do tych, co właśnie napisałeś. Początkowo zaskoczyła mnie jedynie emfaza z jaką opisałeś powyżej pierwszą interpretację ;)
Ta, kiedyś sympatyzowałem z New Age :) Czasami mnie nosi i tworzę takie teksty. Film można by zaliczyć do tego nurtu.