Tornatore tym filmem potwierdził swój niebywały talent do tworzenia obrazów epickich, ale bez nadmiernego zadęcia, umiejętnie wykorzystując sentymentalizm i humor. Nie byłoby tego dzieła bez wspaniale korespondującej z obrazem muzyki Ennio Morricone. Oglądając ten film przyszedł mi od razu na myśl obraz Finchera "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona". Magiczna historia bohatera "innego", który swoją nietypowość miał wbitą w dowód już od swoich narodzin, outsidera z konieczności. Pod względem technicznym również znaleźć można analogię pomiędzy tymi dwoma filmami: wykorzystano umiejętnie narracyjne przerywniki, świetnie oddano klimat lat, w których toczyła się akcja, nie brakowało również odpowiednio wyrazistych postaci drugoplanowych. Jednak "Ciekawy przypadek..." był aż nadto epickich, chciał powiedzieć zbyt dużo i choć główny bohater był cały czas na ekranie, to jednak wnętrze i dusza znajdowały się w oddali. W dziele Tornatore tego nie ma. Są efektowne sceny, ale mają one w sobie głębię i budują one nam złożony portret psychologiczny 1900. Tim Roth nie wygląda jak Brad Pitt, eksperci od charakteryzacji "nie odpicowali" mu tak facjaty, ale wszystko nadrabia perfekcyjną rolą, którą zamknął usta wszystkim krytykantom, jakoby radził sobie tylko pod okiem Quentina Tarantino.
9/10
Dobre porównanie! W Benjaminie Buttonie przeszkadzało mi właśnie to, że nie pokazano mi w ogóle psychiki bohatera. Nie wiedziałam, jak się czuje młodniejąc, zamiast starzejąc. Żadnych przemyśleń, wątpliwości... A to przecież byłoby bardzo ciekawe - przybliżyć nadzwyczajne przeżycia postaci, pokazać jak radzi sobie ze swoją innością. W konsekwencji sama historia była oryginalna i ciekawa, ale nie wiedziałam, jak się sam główny bohater w niej odnajduje i to, moim zdaniem wielki, podstawowy BRAK w tym filmie.
Natomiast 1900... No, to jest poezja.... :D Całym sercem polecam.