Obraz zrobiony według starej zasady speców z Hollywood: 100 minut grzeszenia, 5 minut pokuty. Film, który miał ukazywać mroczną stronę erotyzmu, okazał się erotykiem, który pewnie i podrajcuje napalonych szesnastolatków, ale większych przeżyć artystycznych ze sobą nie niesie. A właśnie - owe sławetne "sceny" - poetyka rodem z filmów Playboya, bohaterowie obowiązkowo muszą się kochać w najbardziej niewygodnych pozycjach z możliwych, w najbardziej nieadekwatnych do tego miejscach. No, scena seksu w deszczu na kamiennych schodach to szczyt szczytów, i poetyka rodem z MTV. Kim Basinger gra tak, że czuć wyraźnie jej zażenowanie płynące z występowania w tym "arcydziele", ale przyznam szczerze - w scenie striptizu wypadła całkiem, całkiem. Brawa za to dla Mickeya, który perfekcyjnie połączył w sobie cechy księcia z bajki i zagubionego perwersa.
I w sumie - daje się to obejrzeć. Film lekki, łatwy i przyjemny, ale zupełnie nie ukazujący prawdy o relacjach damsko-męskich, co najwyżej ślizgający się po nich.
Dlaczego aż 5/10 - bo podobała mi się rola Rourke i przeboje z lat osiemdziesiątych, jednak, jeśli ktoś chce obejrzeć autentycznie przejmujące filmy o podobnej tematyce, polecam "Piękność dnia" Bunuela, albo chociażby "Gorzkie gody" Polańskiego.
Zestawianie "91/2 tygodnia" z " Pięknością dnia", to lekkie nadużycie. Ten pierwszy to kultowe kino rozrywkowe, ten drugi to studium, ale z pewnością nie relacji męsko damskich, raczej złożonej psychiki kobiety. Podobieństwa tematyki nie dostrzegam. Jedyne co je łączy to to, że trudno o nich zapomnieć.
No tak - może faktycznie się zagalopowałem z tym Bunuelem. Ale co do owej "kultowości" omawianego filmu. Kultowe obrazy mają to do siebie, że są kultowymi tylko dla wybranej grupy ludzi, ja się po prostu nie załapałem na tę kultowość. Poza tym - kino rozrywkowe też może być przenikliwe,a nie takie infantylne i banalne, jak film Lyne'a.