Już sam początek filmu zwiastuje, że nie będzie to kino pospolite. Przy wspaniałej muzyce, na tle majestatycznych gór widzimy grupę idących konkwistadorów. Tak zaczyna się perfekcyjnie opowiadana przez Herzoga historia o poszukiwaniu przez tę zwiedzioną mirażem bogactwa grupę mitycznego El Dorado, o żądzy władzy, sławy i bogactwa, o próbie wpłynięcia na bieg historii, o odwiecznym konflikcie człowieka z naturą, o jego wobec niej małości. Werner Herzog to podążanie za mirażem bogactwa, sławy, nieśmiertelności przedstawia w formie wędrówki pełnej ekstremalnych sytuacji i przeszkód, wędrówki skazanej na klęskę, wędrówki za tym, co utopijne i nieziszczalne, wędrówki, która musi doprowadzić do zguby.
Według mnie, główną siłą filmu jest nieśpieszne tempo, wspaniała, nienachalna muzyka i fenomenalne zdjęcia południowoamerykańskiej przyrody. I przede wszystkim szalony, hipnotyzujący Klaus Kinski (jak ulał pasujący do tej roli, choć go nie cierpię, muszę przyznać, że był wybitnym aktorem i stworzył niezapomnianą rolę). Gdy pojawia się na ekranie, to aż trudno oderwać wzrok, te jego spojrzenia, sposób mówienia, patrząc na niego widz aż czuje się jakoś nieswojo, nie wiem, przynajmniej ja tak miałem. I ta absolutnie genialna scena finałowa i twarz Kinskiego. Cudo.
To był pierwszy film Herzoga, jaki oglądałem, i z niecierpliwością czekam na obejrzenie kolejnych jego dzieł. 9/10.