Oglądając amerykańskie filmy wojenne można odnieść wrażenie, że w mniejszym lub większym stopniu wszystkie te wysokobudżetowe produkcje z masą strzelanin i efektów wizualnych nie miałyby szans zaistnieć, gdyby jakiś reżyser zechciał zamiast bohaterstwa żołnierzy, ukazać naturę amerykańskich zbrodni wojennych, wojen wywołanych wyłącznie dla pieniędzy. Jednym zdaniem – mam wrażenie, że te wszystkie filmy sponsorowane są przez rząd lub U.S. Army. „Act Of Valor” jest najskrajniejszym ze wszystkich przykładów tego typu kina. Jeśli ktoś miałby jeszcze wątpliwości po poznaniu tytułu filmu, może obejrzeć zwiastun.
Amerykańskie kino wojenne propagandą stoi. To już wiemy. Zresztą nie tylko amerykańskie. Także nie da się do takich produkcji podejść poważnie. Pomimo "bazowania na prawdziwej historii", co ma pewnie znaczenie psychologiczne - żeby widz identyfikowal się z postaciami i oglądał walki jak reality show - należy traktować takie filmy jak spin-offy "Rambo". Można by przymknąć na to oko, gdyby nie fakt, że im dalej w akcję, tym gorzej dla widza. Pierwsza operacja zapowiada niezłą jatkę, a później już skończyły się pieniądze, a patetyzm, przeciętność i aktorzy niczym zapaśnicy WWF w niczym nie pomagają.
Jednak do plusów można zaliczyć parę świetnych ujęć i naprawdę kilka krwawych i realistycznych operacji. Scena, w której łódź ostrzeliwuje z rzeki samochody na drodze za drzewami, widziana z lotu ptaka robi ogromne wrażenie. Potyczki są krwawe, ale poza tym, że film był wyświetlany w amerykańskich kinach, od kina klasy B dostępnego na DVD nic go nie różni.
Dobre i odmóżdżające kino wojenne to "John Rambo", ale tamten film przynajmniej nie udaje "opartego na faktach" i nie udaje, że chodzi w nim o coś innego niż rozpierduchę. "Act Of Valor" jest jego zaprzeczeniem. Ogląda się go jak film instruktażowy dla rekutów, którym tak obniża się jakość życia, żeby poza wojskiem nie mieli gdzie szukać zarobków. Na koniec filmu jest tekst, że to film inspirowany bohaterstwem, bla bla bla, dla tych co polegli za wolność, bla bla bla - i co najważniejsze - dla tych co jeszcze polec zdąrzą! Tak więc śmiało do wojska, za ropę za Bank Rezerw Federalnych, za Longhorn – prosto na śmierć, w chwale i do końca wierząc w walkę o wolność!
Jeszcze tylko wspomnę, iż film dostał mało pozytywnych recenzji, zakładam że poza Amerykanami, niewielu jest w stanie strawić takie filmowe kłamstwo i brak polotu. Film miał swoją amerykańską premierę w Dzień Prezydencki, a to interesujące.... Dzień ten zresztą oryginalnie miał upamiętniać Jerzego Waszyngtona, który był masonem wysokiego stopnia. Ale nawet nie zagłębiając się w znaczenia, wystarczy spojrzeć na niski budżet filmu (jak na kinowy film wojenny) i zobaczyć, że zarobił czterokrotność tego, ile kosztował. To naprawdę żenująca statystyka, pokazująca, że sprzedać można wszystko, ludzie i tak to kupią. Dobrze, że film ominął polskie kina.
Nie ma czegoś takiego jak "patetyzm". Jest patos lub co najwyżej nastrój patetyczny. Czepiasz się więc czegoś, czego nawet nie potrafisz poprawnie nazwać.
Oj chyba jest patetyzm. Post Michała był patetyzmowy! xD
Typowe bzdury biurkowego bohatera.
Żołnierz w akcji ma się zastanawiać czy ta konkretna akcja jest właściwa? To politycy za to odpowiadają. Żołnierz ma zadanie do wykonania i odpowiedzialność za życie kumpli na głowie.
Dobrze piszesz. Michał zabiera się za ocenę spraw których nie ogarnia, co z resztą jest zrozumiałe w dzisiejszych realiach coraz bardziej zniewieściałych facetów. Takie życie. Pewnie niejedna babeczka mogłaby powiedzieć, że wie co to jest honor, gniew, braterstwo. Bo o tym był ten film, a nie o polityce zagranicznej USA! Nawet dla ułomków zaznaczono na wstępie, że akcje są fikcyjne. Ale masz potem takich Miachałów...