Film zaczyna się znakomitym, czarno-białym prologiem w zwolnionym ujęciu. Intryguje i zachęca do dalszego oglądania. Szkoda, że kolejnym rozdziałom zwyczajnie brak ładu i składu.
Nie można temu filmowi odmówić klimatu. Kiedy trzeba, to nie brakuje też odpowiedniej atmosfery grozy i napięcia (w zakończeniu). Chatka leśna, para bohaterów (i dosłownie nikt poza nimi), łono natury i bardzo oszczędnie wykorzystywana muzyka robią swoje w tworzeniu odpowiedniego nastroju.
Od początku wiadomo, że nie będzie to łatwy film (to zresztą wiadomo już kiedy spojrzy się na to, kto go wyreżyserował). I tak też się dzieje. Ale właśnie pod względem scenariusza "Antychryst" to największe rozczarowanie. To jeden z tych przypadków, gdzie, jak się zdaje, reżyser sam do końca nie wiedział, co chce przekazać. Brakuje konsekwencji i to od samego początku. Mamy bohaterkę, która cierpi z powodu smutku po śmierci syna, a jej mąż psychiatra próbuje ją uleczyć. Jego metody są jednak bardzo absurdalne, a w końcówce w ogóle zapominamy, że ta kobieta straciła dziecko, bo jakby zepchnięte to zostało na dalszy plan. Zakończenie trudno jest wyjaśnić i (choć rzadko tak mówię o filmach) ma się wrażenie, że jest to przerost formy nad treścią. I to zdecydowany. Film, który powstał tylko po to, by udawać, że kryje się w nim coś głębszego. Podkreślają to również przesadzone dialogi.
Z drugiej strony hipnotyczny, niemal oniryczny klimat udziela się widzowi i ja na przykład mam ochotę powtórzyć kiedyś seans po raz kolejny. Najciekawsze sceny w filmie to chyba te najmocniejsze (przy czym muszę podkreślić, że jedną z takich mocnych scen była dla mnie przemowa... lisa - to było tak absurdalne i dziwne, że aż miałem dreszcze).
Moja ocena: 5/10.