W sumie każdy film von Triera robi na mnie podobne wrażenie. Dobre kino, spójne artystycznie, porządne zdjęcia, ciekawy pomysł i taka dawka okropieństwa, że trzeba odwracać głowę 10 razy w trakcie, albo oglądać w kilku podejściach, żeby się nie załamać :) Ciekawe jak będzie z Melancholią.
Z symboliką bym nie przesadzał, nie potrzeba jej bardzo analizować, żeby wiedzieć o co chodziło w filmie. Treść nie jest ukryta w detalach, tylko opowiedziana z grubsza bezpośrednio. Kilka scen było dla mnie niejasnych, w szczególności ostatnia, ale jakoś to sobie poukładałem.
(SPOILER)
Dla mnie to w dużej mierze opowieść o porażce terapeuty (i partnera), który nie zdawał sobie sprawy z jak poważnym problemem miał do czynienia. Tarapaty jego żony nie zaczęły się od śmierci dziecka, o czym najprawdopodobniej wcześniej nie wiedział. I to będąc jej najbliższą (?) osobą i specjalistą (?) od problemów emocjonalnych. Niesławna scena z lisem to halucynacja w której symbolicznie dociera to do niego, chociaż ciągle nie wie o co chodzi - dlatego "Chaos Reigns" :) Scena, w której mówi, że obsesje się nie materializują i że nie mogą sprawić aby ktoś robił coś co jest sprzeczne z jego naturą jest oczywistą pomyłką - lis nie dał mu wystarczająco dużo do myślenia :) Ostatnia scena - z maszerującymi w jego stronę kobietami bez twarzy jest dla mnie symbolem jego potencjalnych, byłych, albo przyszłych pacjentek. Nie widzi ich twarzy = nie może ich naprawdę poznać. A one i tak do niego tłumie idą, chociaż po ostatniej klientce ledwo chodzi o własnych siłach.
Trudniejsza do zrozumienia jest jego żona - mało o niej wiemy i jej rola jest mniej określona. Nie wiadomo kim jest, nie znamy jej przeszłości z której biorą się problemy (wiemy, że to nie śmierć dziecka, przynajmniej nie tylko). Być może została pokazana w ten sposób, żeby widz mógł się bardziej wczuć w sytuację męża, który też nie rozumie o co chodzi. Jej zachowanie odbieram jako (delikatnie powiedziane) flirtowanie ze złem, którego bardzo się bała. Do tego udaje się jeszcze mężowi dojść - zaraz przed rozpoczęciem totalnej masakry pisze na kartce "Me".
Czemu flirtowała? Może dawno przydarzyło się jej coś bardzo złego i próbowała to jakoś opanować, zrozumieć? Może została nadopiekuńczo wychowana, trochę jak Nina w "Black Swan" i chciała poznać złą stronę życia, której zupełnie nie potrafiła oswoić i nie akceptowała jej w sobie. Zmierza do kompletnego wariactwa i nikt nie jest w stanie jej pomóc. Domyślam się po cichu, że to właśnie z nią identyfikuje się autor.
Trudno jest lubić ten film, ale na pewno nie jest to pseudoartystyczny bełkot. Chociaż von Trier lubi się wyżywać na widzu. Parę minut przed końcem spodziewałem się, że któreś wyciągnie maszynkę do mielenia mięsa i w długiej scenie zamieni swojego partnera w mielonkę.