...(i miał odrobinę poczucia humoru), to byłoby jego pierwsze dzieło. Piękna wydmuszka, gdzie
banał goni banał i wyświechtanym moralitetem pogania. Długie, poza jedną "nowelką" - nudne
i bez polotu. Wzorcowy przykład kina pretendującego - popkulturowej papki, która chciałaby być
czymś więcej. 5/10 za ładne obrazki i w sumie wyjątkowo udana charakteryzacje.
Gdyby spojrzeć na poszczególne "segmenty" jako odrębne całości (co nie wydaje mi się
bezzasadne jako, że miały różnych reżyserów) to mamy:
- bardzo słabą, bardzo wtórną opowieść o szlachetnym dzikusie i białym człowieku z wielkim
sercem. Z zakończeniem tak niedorzecznym i przeładowanym górnolotnymi deklaracjami że
rzygłem tęczą
- ciekawą historię młodego kompozytora z niesztampowym wątkiem miłosnym i fajną narracją.
Zepsutą przez przedramatyzowane zakończenie. Ale generalnie - in plus.
- banalną, nudną, z nieciekawymi bohaterami historię dociekliwej dziennikarki i "tych złych".
Ziew.
- zajebistą i na pograniczu geniuszu historię Cavendisha. Z tego powinien być osobny film.
Minusy: Hugo Weaving to aktor jednej miny i jednej roli. Gdzie mu tam do Dustina Hoffmana
czy Michnikowskiego. Siostra Noakes bawiła, ale nieudolną charakteryzacją i nienjalepszą grą
aktorską - nie wiem, czy o to chodziło. I zakończenie – przesłodzone. Ale niech będzie.
- cyberpunkowy segment - widzę, jak Wachowscy to kręcą, po czym stają nad skończonym
segmentem, drepczą podekscytowani w miejscu i popadają w samozachwyt. Bezzasadny, bo
to najsłabsza cześć filmu. Z aspiracjami na Bladerunnera/Metropolis/Akire - a koło nich nawet
nie stała. Patos, deklaracje "większe niż życie" i nudny już w sumie wątek uciśnionych
replikantów/etc. Przeładowany egzystencjalnymi pytaniami/manifestami rodem z Coelho.
- postapokalipsa - miała swoje momenty. Rolą Georgiego Weaving zatarł nienajlepsze
wrażenie, jakie zrobiły na mnie inne odgrywane przezeń w tym dziele postaci.
Jeśli spojrzeć na całość, to mamy nudny film z nieudolną narracją - jedne sceny trwają zbyt
długo (w sensie elementy z jednego "segmentu"), inne są zbyt krótkie. Wyszukiwanie sieci
połączeń - ze względu na mdłych bohaterów i chaotyczny montaż - nie jest zwyczajnie warte
zachodu, ani satysfakcjonujące (inna sprawa, że w sumie cięzko sieci owych nie "wyłapać").
Do tego myśl przewodnia całego filmu? "Nasze życia nie są nasze. Jesteśmy jako te krople w
ocenie z kropli złożonym" - tu byłem, Paolo Coelho.
Wreszcie - film jest nierówny. Segmenty wyreżyserowane przez Tykwera są bez porównania
lepsze od tych nakręconych przez Wachowskich - co tylko potęguje moje wrażenie, że film jest
taka sobie papką.
Odbioru filmu nie poprawia też absolutnie tragiczne polskie tłumaczenie, z językiem
stylizowanym dziwacznym archaizmami. Znać, że tłumacz miał jakieś niespełnione pisarskie
zapędy. "Cloud..." nie jest złym filmem - ot, przeciętniak. Zważywszy jak się na niego
nahajpowałem - jestem bezgranicznie rozczarowany. Poza tym - ja już ten film widziałem Dwa
lata temu - nazywał się Mr. Nobody, i podobnie jak Atlas, był pozbawioną ładu i składu śliczna
wizualnie wydmuszką na bardzo podobny temat. Oba filmy piękne wizualnie (atlas - lepsza
scenografia/Mr. Nobody - mistrzowskie zdjęcia), oba - europejskie "blockbustery" (wielu
recenzentów podkreslało ten fakt, jakby miało to być remedium na "amerykanizację" kina i
argument za conajmniej o oczko wyższą oceną), oba z nieuzasadnionymi pretensjami
reżyserów do stworzenia "arcydzieła". Oba równie banalne, i po obdarciu z wierzchniej warstwy
nie mające absolutni nic do zaoferowania. Amen.
Przypominam : to nie jest autorski pomysł braci Wachowskich, to jest adaptacja powieści. Piszesz że tu wpadli na to tu na tamto, a po prostu przenieśli na ekran czyjś pomysł
(ponoć książka jest wybitna, czy film wybitny - nie powiedziałbym, nie dostrzegłem w nim nic głębokiego, ale jest moim zdaniem niezłym widowiskiem sf)