Po mojemu film o niczym. Gdyby nie Tom Hanks i efekty specjalne co kilka sekund - kaplica.
Fabuła się nie broni. Dziesięć tysięcy wprowadzonych wątków, przeplatanych ckliwymi tekstami
narratora o tym, że zmarli nigdy nie milkną, że w życiu różnie bywa, że nie wolno oddawać
wolności i o tym że miłość jest piękna, czyli Paulo Coelho wersja kinowa. Film głęboki jak
basen w Ciechocinku, dodatkowo co najmniej o godzinę za długi. Momentami przypominał mi
Mr. Nobody, ale tamten wywoływał we mnie chociaż JAKIEŚ emocje. Na Atlasie Chmur czułem
się, jakbym czytał ładnie ilustrowaną książkę telefoniczną.
A może po prostu jestem za głupi i mam za mały rozumek by pojąć tak prze-epicki-
fenomenalnie-odkrywczy-filozoficzny przekaz-widowisko dekady z rozmachem jak stąd do
Toronto.
Ogólnie nie twierdzę, że był jakiś fatalny, może po przeczytaniu książki by mi się spodobał,
może trzeba go obejrzeć kilka razy (tego bym sobie nie zrobił) ale podsumowując- jak dla mnie
film o dupie Maryni, z kilkoma ciekawymi scenami i całkiem niezłymi widoczkami.