Ten komenatrza dedykuję wszystkim tym, którzy uważają, że Barbie jest lewacką/feminazistowską propagandą. Na początek dodam, że sama obawiałam się trochę, że tak będzie. Ale przykro mi, jeśli dalej tak uważacie, to znaczy, że mało uważnie oglądaliście ten film, zwłaszcza ostatnie 10-15 min, które jest tu kluczowe. Już Wam wszystko tłumaczę...
Świat przedstawiony w filmie czyli Barbieland to coś na kształt matriarchatu, który zatrzymał się społecznie gdzieś na przełomie XIX/XX wieku. To nic innego jak krzywe zwierciadło oraz groteskowa wizja tego, jakby mógłby wyglądać odpowiednik patriarchalnego systemu, gdyby rządziły nim właśnie kobiety. Keny to nic innego jak panowie do towarzystwa co widać już od pierwszych minut filmów. Są satyrą tego czym była kobieta przez większość lat w patriarchalnym świecie. I nikt nie widzi w tym nic złego, żadna Barbie. Dlaczego? "Bo zawsze tak było! I czego te Keny nagle chcą" I teraz nagle kiedy Ken zobaczył jak wygląda świat, w którym to mężczyźni dominują i wprowadza to w Barbieland, popadając tak ze skrajności w skrajność. Barbie są oczywiście oburzone, no bo jak oni mogą chcieć mieć jakieś prawa? Pamiętacie scenę jak Barbie, Gloria i Sasha wjeżdżają do Barbielandu? Jedna z nich pyta Barbie "A gdzie mieszkają Keny?", a Barbie odpowiada "Aaa... właściwie to nikt tego nie wie". Tak właśnie postrzegane są Ken. Każda Barbie (i pewnie Allan też) ich tak widzi, a film pokazuje to w bardzo przerysowany sposób. Barbie zaczynają walczyć o to co utraciły, a dwie ludzkie kobiety zaczynają jej pomagać. Dlaczego? Po pierwsze same ewidentnie zatraciły się w wizji idealnego świata, gdzie nie żądzą nimi mężczyźni. Scena, w której Gloria wykrzykuje o społecznej roli kobiet w domu Dziwnej Barbie pokazuje, że sama musiała tego doświadczyć, skoro z takimi emocjami do tego podeszła. Anyway, dopiero kiedy Barbie widzi jak Ken zareagował po odebraniu mu Kenstwa, zaczyna ogarniać, że coś jest nie tak i nie liczyła się z jego uczuciami. Ani z nim, ani z innymi Kenami. I te właśnie ostatnie 10 minut to najważniejsza w tym filmie scena, która przekreśla wszystko to co zostało pokazane do tej pory w filmie. Okazuje się właśnie, że przesadny matriarchat i skrajnie feministyczny świat też jest be i do Barbie w końcu to dociera. Że rola Kena nie sprowadza się do jej towarzysza, bo on też jest czującym stworzeniem. Cytując "Może jest i Barbie... i jest Ken". Wiecie o czym opowiada ten film? O braku zrozumienia się nawzajem i niechęci drugiej strony do zrozumienia. I to jest to z czym zmaga się obecny świat, przez co mamy konflikty zbrojne, wojnę ideologii i płci. Bo każdy idzie w skrajności albo nie chce się wzajemnie zrozumieć i dojść do kompromisów. Ten film nie jest żadną feminazistowską propagandą, a opowiada właśnie o tym, do czego feminazistowskie lub skrajnie prawicowe, męskie myślenie może dopuścić. To jest film o RÓWNOUPRAWNIENIU. I chyba najlepszy jaki widziałam.
Najzabawniejsze jest to, że film opowiada właśnie o niechęci drugiej strony do zrozumienia pierwszej strony, podczas gdy na filmwebie (jak i całym Internecie), nawet pod takimi komentarzami jak moje, pojawiają się opinie, właśnie o tym, że film to lewacka propaganda, a kiedy ktoś próbuje wyjaśnić czemu tak nie jest, rozpoczyna się albo bezsensowna dyskusja, albo ci krzykacze nagle uciekają i już nie odpowiadają. Bo nawet (o ironio) nie chcą poznać innego spojrzenia na ten film i zachowują się tak, jakby te kluczowe ostatnie 10-15 minut filmu, czyli scena między zapłakanym Kenem i skruszoną Barbie, w ogóle nie istniała.
Latami nie oglądałam tak fenomenalnej komedii z cholernie mądrym przesłaniem. Mocne 9/10.
Nie zgadzam się z tą opinią. Jest jedna rzecz, która mi w filmie nie pasuje i przekreśla dla mnie jakiekolwiek interpretacje równościowe, czy nawet obśmiewające skrajności. Ale po kolei...
Film został stworzony przez feministkę, co z pewnością wpłynęło na jego obiektywność. Myślę, że miał być w zamyśle zwierciadłem, gdzie Ken jest bohaterem zbiorowym ukazującym sytuację kobiet lat 50 w USA. Tak więc tutaj się zgadzamy. Ja jednak dostrzegam fakt tego, że zwierciadło to zostało celowo zniekształcone na korzyść pewnych personalnych idei reżyserki.
Świat Barbieland jest zdominowany przez Barbie dlatego, że realnie został stworzony dla Barbie, a Ken był tylko dodatkiem, który dziewczynki zostawiały w trakcie zabawy w kącie pokoju. Jest to w skrócie coś o czym reżyserka opowiada w wywiadach na temat filmu.
Tak więc czym jest Ken. Mężczyzną, który nie ma celu, swojego ja, swojego domu, ba nie ma nawet swoich genitaliów. Ma po prostu dobrze wyglądać i nie mieć wartości. I tak też jest traktowany przez zbiorowość Barbie.
Pierwszy problem w metaforze pojawia się już w tym momencie - brak niuansu (i będzie to motyw przewodni tego filmu). W swojej historii kobiety nigdy nie były tak bezsilne, jak bezsilny jest Ken w Barbielandzie. Nawet w odleglejszych czasach były królowe czy caryce, które na równi rywalizowały z królami. W naszej historii źle miały i kobiety i mężczyźni.
Film przedstawia nam później świat realny, a raczej "realny". Jest to drugi problem i moim zdaniem największy mankament. Barbie i Ken trafiają do groteskowej rzeczywistości, gdzie klepanie po tyłku kobiety na środku ulicy jest czymś normalnym. Gdzie kobiety są obiektami, a nie podmiotami, a mężczyźni piastują najwyższe stanowiska. Moim zdaniem jest to chochoł stworzony przez reżyserkę w celu zrównoważenia niesprawiedliwości świata Barbie, zakłamujący rzeczywistość.
Korporacja matell jest przedstawiona w tym filmie jako obrzydliwe, zdominowane przez samców miejsce, liczące kasę z marketingu stereotypów dla dziewczynek. Gdzie się podziały kobiety z zarządu rzeczywistego matell, które są w zarządzie w liczbie 5 na 11 członków? Nie pasowałoby to do narracji? Przy okazji wychodzi hipokryzja filmu, który krytykuje kapitalizm i nakręci sprzedaż Barbie Robbie i Ken Goslingów w najbliższych miesiącach.
O ile lepszym przesłaniem byłoby budowanie lepszego świata razem, ręka w rękę, Barbie i Ken. Jednak nie, Ken musi zostać w arbitralny sposób osadzony na pomniejszych stanowiskach. Nie ma zrozumienia, Ken ma być zakładnikiem świata "realnego". Dopóki tam nie zapanuje równość to nie zapanuje ona w Barbielandzie. Problem jest taki, że reżyserka nie chce dostrzec prawdziwego świata. Tego, że ruszyliśmy już dalej. Tego, że kobiety rozdają karty w polityce (Pelosi, Harris, von der Leyen, Marin). Tego, że w USA w sądzie najwyższym zasiadają kobiety. Czy też tego, że feminizm powoli staje się przeżytkiem. Ruchem, który na zachodzie wypełnił swoją misję i szuka jakiegokolwiek usprawiedliwienia dla swojego istnienia. Nie uznaję utopijnych wizji feminizmu, gdzie wszystko ma być rozdzielone 50/50, ponieważ świat jest zniuansowany i nie ma możliwości tego osiągnąć, chociażby ze względu na różne temperamenty (a to tylko wierzchołek góry lodowej).
Im dalej feminizm będzie zmierzał w zakłamanie rzeczywistości, tym większy opór będzie dostawał z przeciwnego kierunku. W ten sposób nigdy nie znajdziemy wspólnego języka.
Nie zgadzam się z tą opinią. Jest jedna rzecz, która mi w filmie nie pasuje i przekreśla dla mnie jakiekolwiek interpretacje równościowe, czy nawet obśmiewające skrajności. Ale po kolei...
Film został stworzony przez feministkę, co z pewnością wpłynęło na jego obiektywność. Myślę, że miał być w zamyśle zwierciadłem, gdzie Ken jest bohaterem zbiorowym ukazującym sytuację kobiet lat 50 w USA. Tak więc tutaj się zgadzamy. Ja jednak dostrzegam fakt tego, że zwierciadło to zostało celowo zniekształcone na korzyść pewnych personalnych idei reżyserki.
Świat Barbieland jest zdominowany przez Barbie dlatego, że realnie został stworzony dla Barbie, a Ken był tylko dodatkiem, który dziewczynki zostawiały w trakcie zabawy w kącie pokoju. Jest to w skrócie coś o czym reżyserka opowiada w wywiadach na temat filmu.
Tak więc czym jest Ken. Mężczyzną, który nie ma celu, swojego ja, swojego domu, ba nie ma nawet swoich genitaliów. Ma po prostu dobrze wyglądać i nie mieć wartości. I tak też jest traktowany przez zbiorowość Barbie.
Pierwszy problem w metaforze pojawia się już w tym momencie - brak niuansu (i będzie to motyw przewodni tego filmu). W swojej historii kobiety nigdy nie były tak bezsilne, jak bezsilny jest Ken w Barbielandzie. Nawet w odleglejszych czasach były królowe czy caryce, które na równi rywalizowały z królami. W naszej historii źle miały i kobiety i mężczyźni.
Film przedstawia nam później świat realny, a raczej "realny". Jest to drugi problem i moim zdaniem największy mankament. Barbie i Ken trafiają do groteskowej rzeczywistości, gdzie klepanie po tyłku kobiety na środku ulicy jest czymś normalnym. Gdzie kobiety są obiektami, a nie podmiotami, a mężczyźni piastują najwyższe stanowiska. Moim zdaniem jest to chochoł stworzony przez reżyserkę w celu zrównoważenia niesprawiedliwości świata Barbie, zakłamujący rzeczywistość.
Korporacja matell jest przedstawiona w tym filmie jako obrzydliwe, zdominowane przez samców miejsce, liczące kasę z marketingu stereotypów dla dziewczynek. Gdzie się podziały kobiety z zarządu rzeczywistego matell, które są w zarządzie w liczbie 5 na 11 członków? Nie pasowałoby to do narracji? Przy okazji wychodzi hipokryzja filmu, który krytykuje kapitalizm i nakręci sprzedaż Barbie Robbie i Ken Goslingów w najbliższych miesiącach.
O ile lepszym przesłaniem byłoby budowanie lepszego świata razem, ręka w rękę, Barbie i Ken. Jednak nie, Ken musi zostać w arbitralny sposób osadzony na pomniejszych stanowiskach. Nie ma zrozumienia, Ken ma być zakładnikiem świata "realnego". Dopóki tam nie zapanuje równość to nie zapanuje ona w Barbielandzie. Problem jest taki, że reżyserka nie chce dostrzec prawdziwego świata. Tego, że ruszyliśmy już dalej. Tego, że kobiety rozdają karty w polityce (Pelosi, Harris, von der Leyen, Marin). Tego, że w USA w sądzie najwyższym zasiadają kobiety. Czy też tego, że feminizm powoli staje się przeżytkiem. Ruchem, który na zachodzie wypełnił swoją misję i szuka jakiegokolwiek usprawiedliwienia dla swojego istnienia. Nie uznaję utopijnych wizji feminizmu, gdzie wszystko ma być rozdzielone 50/50, ponieważ świat jest zniuansowany i nie ma możliwości tego osiągnąć, chociażby ze względu na różne temperamenty (a to tylko wierzchołek góry lodowej).
Im dalej feminizm będzie zmierzał w zakłamanie rzeczywistości, tym większy opór będzie dostawał z przeciwnego kierunku. W ten sposób nigdy nie znajdziemy wspólnego języka.
P.S. Jeśli ktoś ma ochotę na podobny film, ale bez zbędnego moralizatorstwa i z bohaterami, którzy mogą się rozwinąć poza zadany paradygmat, to polecam Zaczarowaną z 2007 roku.