Bałam się tego filmu. Bałam się, bo zdążyłam pokochać Kubricka za "Full Metal Jacket", "Mechaniczną pomarańczę" i "2001: Odyseję kosmiczną". Bałam się więc rozczarowania, a bardzo chciałam wrzucić kolejny jego obraz do ulubionych. Na szczęście obawy okazały się nieuzasadnione. :)
"Barry Lyndon" to jeszcze jedno magiczne dzieło wielkiego reżysera, który potrafi w jakiś niepojęty sposób godzić sprzeczności i proste koncepcje przekuwać w niekonwencjonalne realizacje. Jak to na przykład możlwie, żeby w sztywną konwencję kina kostiumowego i historycznego tak swobodnie wpisywać własne pomysły? Jak udało się Kubrickowi tak bardzo skupić uwagę na detalu, chwili i bohaterach przy jednoczesnym zachowaniu przekrojowego, pespektywicznego charakteru narracji? Jak on to zrobił, że na bliskie długie ujęcia twarzy postaci patrzy się z takim napięciem, jakby to było najlepsze kino sensacyjne? Do tego cudne malarskie zdjęcia, no i muzyka! To ciekwe, bo ja nigdy jakoś specjalnie na ścieżkę dźwiękową nie zwracam uwagi. Czasem ludzie mówią o jakimś filmie - "znakomita muzyka", a ja myślę - "jaka muzyka, u licha, nawet nie zauważyłam'. ;) Ale w filmach Kubricka muzyka to dzieło sztuki samo w sobie, a jednocześnie jeszcze jeden idealnie tworzący całość element. Tak mocno zintegrowany z fabułą i narracją, że już na zawsze kojarzący się z danym filmem.
Kilka scen jest rozegranych po mistrzowsku, np. milcząca scena na tarasie, gdy Barry podchodzi do Lady Lyndon i bierze ją za rękę albo pojedynek między Barrym a lordem Bullingdonem, który ogląda się z zapartym tchem.