Nie obejrzałem jeszcze filmu, ale w recenzji natknąłem się na coś, co ostatnio coraz częściej widac w opisach filmó młodych twórcó: "W filmie dominują kręcone z ręki ujęcia, rejestrujące codzienność (...) Szarpany rytm obrazu wzmagany jest przez niespodziewane montażowe ubytki, luki w ciągłości narracyjnej"
Coś ostatnio często stosuje się tę konwencję. A niedokończone, niewyjaśnione wątki uważane są za objaw artyzmu. Czy aby słusznie? Czy nie jest to może jednak droga młodych twórców na skróty?
Oglądając kolejne, stworzone w tej konwencji filmy, najczęściej mam wrażenie, że "paradokumentalne ujęcia z ręki" są tak naprawdę efektem braku doświadczenia operatora, "ubytki montażowe" wynikają z ubytków scenariusza i pośpiesznie wykonanych zdjęć, a niedokończone wątki... brakiem pomysłu na ich ciekawe dokończenie.
Często te filmy bywały na swój sposób sympatycznie, momentami chwytające za serce i po obejrzeniu człowiek siedzi przed monitorem i bardzo broni się przed kliknięciem na filmwebie słabszej oceny. I potem powstają teorie o "paradokumentalnym charakterze" i zamierzonych ubytkach w fabule.
Od dawna już nie powstał w Polsce film o naprawdę dobrych zdjęciach.
Nie wiem, jakby to rozgryźć. Z jednej strony mamy wprawnych użytkowników tej metody, jak Aronofsky, z drugiej - widać nowy trend, za dużo filmów niepotrzebnie opiera się na tym. Np. ,,Drogówka" - przesadzili z tą metodą. Chyba wszystko zależy od umiejętności twórcy.
Co do niezakończania wątków - mnie to w większości denerwuje. Już w kultowych ,,Ptakach" mi to nie pasowało. Akurat w ,,Bejbi blues" sie to nie sprawdziło, końcówka niepotrzebnie kontrowersyjno - dramatyczna.