W tym temacie dyskusję prowadzą uczestnicy wakacyjnego maratonu filmowego, co nie znaczy, że komentarze innych użytkowników portalu są niemile widziane - wręcz przeciwnie - włącz się śmiało do rozmowy, jeśli masz tylko ochotę :)
Więcej o maratonie wakacyjnym przeczytasz tutaj: http://www.filmweb.pl/blog/entry/494523/(+).html
_____________________
Uwaga!!! Komentarze w tym temacie mogą zawierać [SPOJLERY]
Nie przepadam za kinem gangsterskim (jedyny wyjątek to "Dawno temu w Ameryce") i ten film też nie skłoni mnie to zmiany sympatii.
Naiwna historia o twardych facetach, acz ufających tylko mamie. Brak jakiejkolwiek psychologicznej rozgrywki między parą głównych postaci ("Cody" Jarrett - Vic Pardo). Brakuje mi też u bohaterów poczucia humoru, wszystko na sztywno. Fabuła idealnie się zazębiająca, jak zgryz Virginii Mayo. Nawet ataki bólu Jamesa Cagney'a nie wypadały przekonywująco, mimo, że niewątpliwie wielkim aktorem był.
W mojej ocenie do "bycia na szczycie" tej opowieści sporo brakuje.
A ja dla odmiany lubię filmy gangsterskie :) Nawet takie gangsta-noir... Ale nie o maminsynkach mój Boże! A zgryz Virginii Mayo jak i ona cała - śliczny :P
Choć czy ten film ma tak wspaniały scenariusz na nominację do Oscara zasługujący? Prosta ta historia jak ...historia o bandziorach. Tylko pewnie można tak powiedzieć patrząc z dzisiejszej perspektywy, znając Chłopców z ferajny czy Człowieka z blizną późniejszego. Nie jest to facet z anielską duszą skrzywdzony przez niecne społeczeństwo jak postać Sullivana grana też przez Cagneya we wcześniejszym filmie Aniołowie o brudnych twarzach. No facet jest zły, był zły i będzie zły - ale mamusia go bardzo kocha, on bardzo kocha mamusię, a reszta może się wypchać ;)
Ze scen, które mi się podobały: początkowa akcja obrabiania pociągu i scena w stołówce głuchego telefonu. Najgorsza to ta niby legendarna scena finałowa :(
James Cagney, wcześniej Wróg publiczny nr 1 i 18 lat później znów gangster - nie wygląda żeby się bardzo przykładał do gry aktorskiej. Jakoś tak od niechcenia kreśli rysy Jarretta - ale mnie jednak kupił swoją grą.
Może jeszcze wspomnę, że dobijała mnie ta dramatyczna miejscami muzyka - bohater zmierza ku drzwiom, okazują się zamknięte a muzyka jakby to był jakiś ważny, niespodziewany moment akcji tak narasta lub pikuje. Wychodzi zabawnie. Podobnie w scenach pościgu - zacięta mina kręcenia kierownicą, wybałuszone oczy pasażerów i muzyka wariuje. No śmieszne :)
A na koniec już zupełnie nie rozumiem skąd ten tytuł? Dlaczego Biały Żar? O co chodzi z tym żarem białym? Ale cieszę się, że zaznajomiłam się choć z jednym filmem tego reżysera.
Jest też drugi polski tytuł "Biała gorączka", co pewnie ma związek z atakami bólu głowy głównego bohatera ("Cody" Jarretta).
Chociaż biała gorączka to jest poprostu delirium tremens, może z filmu zostały wycięte co "ciekawsze" fragmenty? ;)
No proszę, jak to człowiek uczy się całe życie :) Nigdy nie używałam takiego zwrotu jak biała gorączka na majaczenie po ciągu. A to ciekawe zasugerowanie wytłumaczenia głównego bohatera. Raz na odludziu, a raz w więzieniu był niedobór surowca. Teraz to już wszystko jasne :)
jeżeli chodzi o psychologiczną rozgrywkę między bohaterami to akurat w tej dziedzinie White Heat było przełomowym filmem. nie przypominam sobie tak bezkompromisowo brutalnego, brudnego, kina gangsterskiego jakie zrobił Walsh, nie przypominam sobie, żeby wcześniej tak zagłębiano się w psychikę kryminalisty, ukazując jej źródła (kompleks Edypa) i przedstawiono go w tak nietuzinkowym ujęciu jako coś na kształt monstrum Frankensteina. z Jarettem można nawet sympatyzować, jest wyrzutkiem społeczeństwa, ale jest to tragiczne.
Co by nie rzec, to jeden z pierwszych filmów sensacyjnych z prawdziwego zdarzenia. Świetne widowisko. Narracja i montaż bliższe co dynamiczniejszym ówczesnym westernom, niżli czarnym kryminałom. Napady, strzelaniny, pościgi, nowe technologie, policjant infiltrujący szajkę przestępców już z poziomu 'paki'. Na pierwszym planie jednak nie nasz dzielny stróż prawa, a Cody Jarrett - bezwzględny gangster i psychopata. Zapewne właśnie to i deficyt humorystyki (przynajmniej zamierzonej), dały komuś cokolwiek kruche podstawy, by poprzypinać Białemu Żarowi etykietki 'film gangsterski' czy (o zgrozo!) 'film-noir'.
Co do finałowej sceny, to mnie się ona podobała. Każda dobra sensacja powinna kończyć się fajerwerkami. Tu widać że producent zadał kłam mitom o sknerstwie Zydów i pieniążków na bum! bum! nie pożałował;).
Znowu trochę mniej przypadła mi do gustu rola pierwszej damy tego filmu, znaczy się Verny. Ale to już chyba nie tyle kwestia warsztatu aktorskiego pani Mayo, a raczej pewnych schematów, których wówczas 'ustawowo' nie mogły przeskoczyć hollywoodzkie role żeńskie. Zrozumiałbym jeszcze, gdyby Cody pozwolił na wciskanie sobie w żywe oczy takiego kitu od kobiety, do której miłość go zaślepia... tyle, że kobietę taką szlag trafił gdzieś tak w połowie filmu i to właśnie z rączki Verny.
Aha, bekę miałem w końcówce, gdy widać jak Bo Creel, zatacza się od trafienia pociskiem, na pół sekundy przed wystrzałem. :>
Analfabetę, który popełnił polską wersję napisów do tego filmu, powinno się tak długo okładać po łbie słownikiem ortograficznym, aż obieca, że zacznie słuchać oryginalnych dialogów ze zrozumieniem, a do przekładu korzystać z edytorów z korekcją błędów.