z cyklu: najbardziej najlepszy film napisany przez charliego kaufmana, którego nie napisał był charlie kaufman..
ewidentnie przyblokowany (nie tylko emocjonalnie) i wyobcowany (nie tylko przez niemców) tytułowy stefek burczymucha realizuje jeno starą a zasadną i zasadniczo bezusterkową idejkę niejakiego normana batesa głoszącą proste - we all go a little mad sometimes..
niezła jazda a nawet odlot, na pewno polot nad niskimi sferami styku choroby psychicznej i odblokowanej wyobraźni, czyli całkiem zgoła konktetnie krzywo załadowanej schizolnii.
smutne w sumie są losy skazanego na bluesa bolesnych a mentalnych wzlotów i upadków podmiotu learycznego tego wybitnie psychodelirycznego przytupaska solipsystycznego.
smutne, bo jego umysłowy aparat selektywny nie ogarnia tego rozkwarkowanego ekspansywnie wszystkiego, które dzieje się w jego głowie.
bezbronnie wystawiony na falę ryczącego tao jest jako ta pchła szachrajka, na którą - za sprawą odblokowania komory maszyny losującej - wylewają się tony mentalnego cementu, tsunami zamętów i multiuniwersa obłędów; wezuwiusze treści nieuświadomionej.
masz tu grabki, wiaderko, foremki, szpachelkę, radź sobie.
dziękuję.
daleko od dont łori, bi hepi ogólnie.
jedyny zarzut przy tego typu ekscentrycznych oraz innych tem podobnych niedorzecznych niedocieczeń logistyczno-turpistycznych produkcji:
odwieczny problem dzikiego rozpasania uwolnionej z okowów wszelkich granic fantazji, czyli tak zwany brak rygoru w generowaniu podsufitowej bajerki - ponieważ szybko konstatujemy, że tu zdarzyć się może dosłownie wszystko, przeto wszystko traci na ważności. w efekcie czego po prostu obojętniejemy.
nevertheless - that's a hell of a trip, man.