Od czasu Propozycji nie było tak depresyjnego, zimnego, surowego i onirycznego westernu, w którym legendy przyjmują namacalne kształty. Dobrze wiedzieć, że niekiedy ambicje wygrywają z budżetem.
Świetna oszczędna reżyseria, nieśpieszne, senne tempo, kadry, które pokazują dryg do artyzmu (scena z Meksykanami w świetle zapałek, Arthur budzący się ze snu na stojaka na dźwięk złowieszczych piszczałek). Brutalizm, a raczej gore zaklasyfikowały ten film do horroru (tak samo jak fantastyczne postacie straszliwych Indian), jednak wybuchy przemocy są na tyle rzadkie i szybkie, iż miałem wrażenie obcowania z naturalistycznym i realistycznym kinem spod znaku thrillera. Nie czułem w tym przesady ani sztuczności. Ręce brudne od krwi ślizgają się na broni, Indianie mylą kapelusz z głową kowboja, przypadki przesądzają o losie, bohaterowie podejmują logiczne decyzje.
No właśnie, bohaterowie! Kurtowi spodobały się westerny, w których etos tajemniczych mścicieli poszedł w strzępy. Sukcesywnie udowadnia, że znalazł sobie niszę, w której czuje się doskonale z dala od głośnego Hollywoodu. Wilson daje popis niczym Leo, Fox, który przewija się od czasu Zagubionych w rolach drugoplanowych daje popis i udowadnia, że świat niesłusznie o nim zapomniał, Jenkins wzrusza swoim prostym i naiwnym podejściem do życia i genialnie dopełnia drużynę samozwańczych bohaterów. Ukoronowaniem tych ról są poświęcenia twardzieli (Fox!), którzy giną, bo tak trzeba, bo honor nie umarł nawet w tak straszliwym świecie.
Quentin i jego chatka - to nie dla mnie. Kościany tomahawk - to moje kino, w którym czołganie się wśród ostów z krwią na ustach ma w sobie pierwiastek artyzmu i sztuki, który bardzo doceniam.