Kryminalista Bone robi inwazję na dom Billa i Bernadette, rzekomo bogatej pary z Beverly Hills, w celu łatwego obłowienia się. Ów para omyłkowo bierze go za eksterminatora, z racji tego, że mężczyzna efektywnie usuwa szczura, który zaległ w ich filtrze... Bone bierze parkę jako zakładników, w międzyczasie wychodzi jednak na jaw, że Bill i jego żona wcale nie śpią na dolcach, nienawidzą się i mają masę zadłużeń. Bone wysyła Billa do banku, aby przywiózł pieniądze z konta, o którym jego żona nie miała zielonego pojęcia. Szantaż jest jasny jak słońce - gdyby Bill nie wrócił z kasą o umówionej godzinie, Bone zgwałci i zabije Bernadette. Czas ucieka..tik...tak...
Jeśli spodziewacie się kina eksploatacji, gdzie oprawca będzie gnębił swoje ofiary, to możecie się ostro rozczarować. "Bone" to smoliście czarna komedia, która soczyście opływa w absurd. Larry Cohen po raz pierwszy zasiadł na krześle reżysera i stworzył portret amerykanów widziany w mocno zniekształconym zwierciadle. Każdy z bohaterów prezentuje inną postawę, ale wszyscy jednakowo nie mogą odnaleźć się w aktualnym świecie. Cohen szydzi tu chyba ze wszystkiego i swobodnie przekracza wyznaczone granice. Ci, którzy znają twórcę "It's Alive!" jedynie z horrorów, na pewno byliby mocno zdziwieni po spotkaniu z jego pierwszym wyreżyserowanym tworem. Bardzo różni się on od późniejszych dokonań Cohena.
Warto wspomnieć o wyśmienitej kreacji niedocenionego Yapheta Kotto, który całkowicie skradł cały film. Na resztę obsady również nie można narzekać. Już sama czołówka, która stanowi sekwencję snu Billa (martwi ludzie w rozbitych samochodach na złomowisku) zwiastuje, że będzie to dziwacznie apetyczne i nietypowe doznanie filmowe. Jak dla mnie "Bone" to  mała, niesłusznie zapomniana filmowa perełka!