Nie traktujmy takich filmów zbyt poważnie. Siadamy, nalewamy drineczka i jazda. Na długo w pamięci nie pozostanie, ale było fajnie. Nie da się ukryć, że to kawał dobrej roboty, Brad zawsze publikę przyciągnie, dialogi trochę durnowate, ale w normie. Michael Shannon (Biała Śmierć) całkiem jak Glenn Hughes (kiedyś gitarzysta basowy Deep Purple, teraz Dead Dasies). Myślałem, że to on. Film trochę długi, tak że drineczki w trakcie wypiłem trzy.
Żadnej za dużo farsy tu nie ma. Film jest po prostu gatunkiem, który nazywa się farsą. Jest farsa literacka, jest farsa teatralna. jest farsa filmowa.