Wybór Johnstona na stanowisko reżysera ekranizacji przygód jednego z największych komiksowych herosów wydawał mi się całkiem niezłym wyjściem. I przez pierwszą godzinę seansu tylko się w tym przeświadczeniu utwierdzałem. Jest tak, jak być powinno: styl retro, bliski temu, jaki reżyser ów zaproponował w "Rocketeerze", sporo patosu, ale potraktowanego z pewnym przymrużeniem oka, umiejętne wyważenie proporcji między fabułą i czystą akcją. Niestety, w drugiej połowie rzecz przekształca się w typowy współczesny produkcyjniak: pełen fajerwerków, chaotyczny, infantylny i niepotrzebnie efekciarski. Końcówka jest już naprawdę męcząca, a szkoda, bo z Kapitana Ameryki można było wykroić naprawdę przyjemne kino przygodowe. W sumie taki obrót spraw był do przewidzenia, jednak i tak łudziłem się, że może tym razem nie odstawią popeliny. Nie jest to tak złe jak większość niedawnych adaptacji obrazkowych historii, ale powyżej przeciętnej też się nie wznosi. Gdyby nie udana, klimatyczna pierwsza połowa, ocena byłaby znacznie niższa.